Moje Dziecinne Lata (1908-1914)

Od czasu budowy kościoła i od tych ciągłych zatargów z Rusinami, ja zacząłem rozumieć, że my Polacy nie jesteśmy tą samą kroplą wody, jak mi się zdawało.
W chwili rozpoczęcia się budowy kościoła ja zacząłem chodzić do szkoły, do pierwszej klasy. My jako dzieci szkolne mieliśmy tak miłą rozrywkę, że nawet nie było czasu się najeść. Ganialiśmy po rusztowaniach, nosiliśmy po jednej cegle lub wybierali z piasku piękne gładkie muszle.
Moje lata dziecinne zimową porą, poza szkołą, spędzałem na różnych zabawkach i psotach. Psułem buty w jeździe na sankach lub na lodzie na stawku. Wieczorami odrabiałem zadanie szkolne, przewracałem w książkach gdzie były ryciny dużo wojen, lub czytałem dziecinne bajki.
Pewnego dnia ojciec szedł do wójta w jakiejś sprawie i zabrał mnie wtedy z sobą. U wójta na korytarzyku wisiał duży obraz Króla Jana Sobieskiego z husarią pod Wiedniem. Tak mi się ten obraz podobał, że nie mogłem oczu od niego oderwać. Po powrocie do domu zapytałem matki:
— Mamo kto to był ten Sobieski?
Matka tłumaczyła jak dziecku, że to był jakiś polski król, który bił pogańskich Turków.
— A gdzie to jest Wiedeń?
— Albo to ja wiem gdzie. Idź zapytaj Mikoły Onyśka, bo on w Wiedniu służył we wojsku. A co tobie na głowę przyszło, że pytasz o Wiedeń i o Sobieskiego?
— Bo widziałem u wójta Czornyja obraz Sobieskiego pod Wiedniem.
Wójt Tomasz Marciniszyn miał taki swój przydomek (Czornyj), który się utrwalił we wsi. Nie wiem jednak, od czego to się wzięło?
Matka często szyjąc, śpiewała piosenkę o Sobieskim, którą jedną zwrotkę zapamiętałem do dzisiejszego dnia.

„A wtem słyszy głos z obrazu powstań na kolana.
I idź sługo najmilejszy na Turka pogana”.

Dziecinne lata u boku rodziców były tak dobre i piękne, że dopiero później człowiek potrafi ocenić. Spędzało się czas beztrosko, a był to cudowny i czarowny sen dziecka. Tych lat nie zatrą żadne mgły starości.
Moja siostra Katarzyna chodziła już do trzeciej klasy i umiała rysować wazoniki z kwiatami, kurę z kurczętami, a ja tego niestety jeszcze nie umiałem. Zakradałem się często do jej zeszytów i wydzierałem to, co mi się podobało. Za to biła mnie po kilka razy dziennie. Ja, chociaż byłem o całe trzy lata młodszy, ale jako chłopczysko porywał się do wojny bez wypowiedzenia. Gdy nie mogłem dać rady sam, prosiłem swoich sojuszników Medyńskiego Piotra i Osadcię Piotra, a wtedy wojna szła na dobrze. A że ona miała też dobre koleżanki, jak Hania Nowak, Jaremko Maria i Ksenczyn Hania, więc wojna dość często trwała bardzo zacięta. Była wtedy bieda, gdy podczas takiej wojny wpadł arbiter ojciec do mieszkania. Wtedy walczące strony musiały wiać pod łóżko lub na piec.
Tak się jednak składało, że Katarzyna oberwała zawsze więcej, chociażby z tego tytułu, że była starsza.
Moja młodsza siostra Anna nie brała jeszcze udziału ani w wojnie, ani w zabawie. Siedziała cicho pomiędzy jej zabawkami i patrzyła czarnymi ślipkami na to, co koło niej się działo. Ja też jej nigdy nie dokuczałem. Anna była w dziecinnych latach czarniutka jak Cyganeczka, ale ja ją zawsze lubił.
Był u nas taki zwyczaj, że na Wigilię Bożego Narodzenia roznoszono do ciotek i niektórych sąsiadów Wieczerzę Wigilijną. Za to ciotki dawały po kilka groszy na cukierki. Katarzyna, jako najstarsza, roznosiła najwięcej i dostawała tych grajcarów więcej ode mnie, a które ja też tak bardzo lubiłem. Byłem więc zazdrosny i śledziłem, gdzie ona te pieniądze chowa? Patrzę, a ona robi z tych monet czepki dla swoich lalek. Takie czepki nosiły u nas starsze kobiety. Format tego czepka był podobny do czapki policjanta, oczywiście bez daszka i obramowany nad czołem białą lub czerwoną koronką. Ażeby czep stał dobrze, używały podkładu drucianego lub z drzewa kółka. Na takie to kółka Katarzyna użyła swoich pieniędzy dla lalek. Ja ją prosiłem, ażeby dała mi na cukierki ze dwa grosze ale ona była skąpa jak Żyd i nie dała mi ani jednego. Znając tajemnice schowku, śledziłem moment, aby część tego kapitału jakoś podwędzić. Ona ułożyła lalki niby to do spania, porozmawiała do nich, żeby się nie odkrywały, bo na dworze jest silny mróz i poszła bawić się do Hani Nowakowej. Ja natychmiast poobcinał wszystkie głowy lalkom, powyciągał pieniądze i biegiem do Szulina po cukierki. Ta operacja udała mi się dobrze i zajadałem cukierki, które jakby z nieba spadły. Gdy Katarzyna wróciła i zobaczyła, że ja zajadam cukierki, zaczęła się łasić, by jej trochę dać.
A figi z makiem.
Domyślała się jednak skąd ja wziąłem pieniądze na cukierki. Pobiegła do lalek i zobaczyła je wszystkie bez głów.
— Ażebyś ty Jasiuńciu zdechł, to żresz cukierki za moje pieniądze.
Wszystkie lalki miały swoje imiona.
— Patrzcie mamo, ten morderca poobcinał Jadwidze i Marysi głowy i kupił sobie cukierki.
Oberwałem wtedy od matki trochę, ale się nie gniewałem, bo Katarzyna też dostała, choć nic nie była winna.

Pewnego dnia ojciec z matką poszli na chrzciny do swoich kumotrów, a my pozostali w domu. Katarzyna objęła władzę z tytułu starszeństwa na tych parę godzin. Przyprowadziła swoje koleżanki i dawaj bawić się w jedną głupią zabawę.
Katarzyna była moją to niby matką. Na rozkaz matki miałem być chory. Doktorem była Hania Nowaczka, która miała swoje ambulatorium na dużym piecu. Ta moja matka wiozła mnie na małym stołku poza stół, no i oczywiście do lekarza na piec. Ja oczywiście musiałem stękać oj boli, boli. Matka mówi cicho synu, doktor da ci zaraz dobre lekarstwo. Na piecu stały niecki z mąką, więc doktor Nowaczka nabrała do garnuszka mąki, dolała wody, zamieszała łyżką, robiąc miazgę coś w formie szlichty, jaką używali tkacze przy robieniu płótna. Powiada, pij synu, bo ty jesteś bardzo chory. Ja skosztowałem tego lekarstwa, ale jakżeż to było pić taką wstrętną rozczynem?
Pij, bo umrzesz. Ja chcąc czy nie chcąc, wypiłem cały garnuszek tej szlichty. Może za pół godziny porwały mnie naprawdę boleści żołądka. Zacząłem krzyczeć wniebogłosy. Doktor Nowaczka nabrała strachu, zwinęła manatki i uciekła do domu. Katarzyna w płacz, bo nie wiedziała co ma teraz robić. Ja wiłem się z bólu aż powrócili rodzice. Matka się nastraszyła, nie wiedząc, co się ze mną tak nagle stało? Gdy się dowiedziała, o co tu chodzi, zgotowała mi rumianku, napoiła i to przerwało mi boleści, ale byłem trzy dni chory na rozwolnienie żołądka. Katarzyna oczywiście oberwała od taty solidnie, natomiast doktor Nowaczka nie pokazywała się do nas cały tydzień.
Innego zaś razu stłukliśmy piękny obraz Matki Boskiej wiszącym nad łóżkiem.
Dziecinne lata były dość bujne.

 ***

Święta Bożego Narodzenia czy Wielkanoc były zawsze tym, czego w słowach wyrazić się nie da. Czekaliśmy pierwszych gwiazd wigilijnych ze zapartym oddechem. Matka piekła, gotowała i sprzątała, szykując się do tej uroczystości. Ja zasadniczo w ten dzień byłem zawsze grzeczny, gdyż matka stale upominała, że nie wolno dzisiaj się bić, bo będziesz bity cały rok.
Boże, co się w tym dniu nie działo.
Matka piekła ciasteczka, makowniki, rogaliki, pierożki zawijane ze śliwek, fig, maku lub z jabłek. Były ryby smażone, były grzyby na zimno, gołąbki na gorąco i innych potraw było chyba tyle, ile było świętych apostołów. Wieczerza na Wigilię była zawsze bezmięsna, ale nic chyba nie brakowało. 
Starsi podlewali obficie zaprawioną wódką, nam zaś zasadniczo dawano herbatę z pachnącym rumem. Wieczorem przychodzili wujowie z ciotkami i starym polskim zwyczajem winszowali, „Wesoły dzień, wesoła nowina gdzie się narodziła mała dziecina” i kończąc, życzyli gospodarzowi domu sto kopców pszenicy.
Całowaliśmy naszym zwyczajem gości w rękę, a za to coś zawsze wpadło do kieszeni na cukierki. Przed wieczerzą klękaliśmy wszyscy do wspólnej modlitwy. Potem ojciec dzielił się opłatkiem z matką i gośćmi nie zapominając też o dzieciach. Jedliśmy smakołyki z wilczym apetytem. Potem wszyscy kolędowali i wesoło rozmawiali. My dzieci wyrabialiśmy hocki-klocki, które tego dnia były dozwolone w pełni tego słowa znaczeniu. Na stole było pełno pachnącego siana przykrytego śnieżnym obrusem, a po całym mieszkaniu wyścielono grubą warstwę słomy tradycyjnym zwyczajem, która była dla nas największą radością. W kącie za stołem stał złoty snop pszenicy jako symbol rolniczego stanu. Czekaliśmy niecierpliwie nadejścia królów z Herodem, Cyganem i Żydem. Serce biło radością, gdy dzwonek i hałas oznajmił, że ten cały zespół nadchodzi. Wchodzili do domu z piosenką na ustach, „Trzej królowie jadą z wielką gromadą a skąd, skąd”. Kolędowali, potem skoki diabła lub niedźwiedzia, żarty Żyda i Cygana napełniały nasze serduszka ciekawością i radością. Kasjer i Żyd potem zbierali pieniądze do czapki. Odchodząc, śpiewali, „Dowidzenia już idziemy, za kolędę dziękujemy, na drugi rok znów przyjdziemy, jak doczekamy”. Później bractwo chłopców i dziewcząt szli kolędować. Święta trwały trzy dni. W drugim dniu świąt szły po kolędzie dwa bractwa, to jest żonatych mężczyzn i młodych kobiet. Starsi bracia i siostry kościelne robiły dla kolędników przyjęcia. Kolęda taka trwała przez dwa wieczory do późnej nocy, bo często bogatsi gospodarze zapraszali kolędników też na przyjęcie. Nasze polskie tradycje ludowe były tak miłe i swojskie, że żaden człowiek dorosły ani staruszek u kresu życia na pewno nie był w stanie tego zapomnąć.

***

Dziś, gdy piszę te słowa jako człowiek nie tylko dorosły, lecz człowiek znający większą część świata, mogę bez przesady powiedzieć, że tak pięknymi tradycjami nie poszczyci się żaden naród na świecie. Są po innych krajach też ładne tradycje, ale mają one raczej charakter biznesowy, czyli po prostu zarobkowy.
Nigdy człowiek nie jest w stanie zapominać tego, z czym się z żył od kolebki poprzez lata dziecięce aż do chwili kiedy losem wojny znalazł się poza granicami rodzinnego kraju.
Przypominam sobie taki wieczór jesienny jak wieczór świętego Andrzeja, w którym to młode dziewczęta, podlotki, wierzyły w św. Andrzeja jako patrona dziewcząt, którym rzekomo ten święty miał poszukać narzeczonych. Wróżono tego wieczoru po komorach przy słabym świetle świecy i to tak tajemniczo, ażeby nikt z ubocznych tej wróżby nie zobaczył. W taki wieczór św. Andrzeja moja siostra Anna i kilka jej koleżanek zamknęły się w komorze i tam urządzały jakieś dziwne czary. Piekły małe placuszki na kuchni, a potem zaścieliły chustką mały stołek i na mim układały placuszki obok siebie. Ja oczywiście tam do nich się zakradał, ale mnie z miejsca wypchały do sieni. Poszedłem więc do spichlerza, z którego do tej komory było małe otwarte okrągłe okienko, przez które miały możność włazić koty dla patrolowania na myszy. Przez to okienko widziałem doskonale te czary. Gdy placki były już gotowe i ułożone na nakrytym stołku, trzeba było zawołać psa i której placek pies porwie pierwszy, ta rzekomo wyjdzie pierwsza za mąż. Zawołały żarłocznego micusia, a ten jak zagarnął swoim jęzorem, że na stoliku nic nie zostało. A więc nie było ani pierwszego, ani ostatniego. Ja przez okienko zacząłem się z nich nabijać, że wyjdziecie za mąż wszystkie naraz.
Tego wieczora każda prosiła św. Andrzeja, aby jej w śnie zesłał tego chłopaka, którego nosiła w sercu. Widać, że w tej nocy św. Andrzej miał do dyspozycji tysiące dziewcząt, którym za pośrednictwo psów miał zwiastować wesołą nowinę.

Jan Domański

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

W archiwum