Rok 1915

Koniec roku 1914 i początek 1915 był u nas zupełnie spokojny i nikomu nie brakowało chleba. Od jesieni przez całą zimę nie było żadnego wojska z wyjątkiem posterunków ochrony, który czasem przychodził do wioski. Co do artykułów domowej potrzeby, jak soli, nafty, cukru, tytoniu i t.p., to Rosja dostarczała w tym czasie pod dostatkiem. Podatków żadnych ludzie nie płacili, więc na razie jak na czas wojenny, było bardzo dobrze.
Wojsko tłukło się tylko po większych miastach i na szlakach kolejowych sunęły transporty wojsk na front pod Przemyśl, w Karpaty i z powrotem. Całą jesień słychać było głuche gruchoty artylerii, ale to nam na razie nic nie przeszkadzało i nie groziło. Politycznie nie prześladowano nikogo. Mimo to matki i żony popłakiwały za tymi, co tam gdzieś daleko za Karpatami czy we Włoszech borykali się z losem wojny, odcięci od rodzin linią frontu i tysiącami kilometrów, służąc w armii austriackiej lub w polskich oddziałach legionowych.
Po przełomie z roku 1914 na 1915 Rosjanie zdobyli sławną fortecę w Przemyślu, która broniła się bohatersko przez szereg miesięcy. Rosjanie wzięli wtedy do niewoli około 80 tysięcy austriackich żołnierzy. W tym czasie Teodor Rij i Jan Olender, których Rosjanie też mieli zabrać do niewoli, jakoś zdołali się wyrwać z Przemyśla do domu. Zdobycie twierdzy w Przemyślu jednak nie zadecydowało ani zwycięstwa Rosji, ani końca wojny. Wojna praktycznie nabierała dopiero teraz dobrego rozmachu. Rosyjskie dywizje w Karpatach zostały silnie poszczerbione, a tym samym żołnierz rosyjski stracił ducha do walki. Wiele tysiące rosyjskich żołnierzy znaleźli śmiertelne łoże w skalistych zapadlinach karpackich gór. Gdy Niemcy i Austriacy to wyczuli, przystąpili wiosną 1915 roku do silnej kontrofensywy, zmuszając armię rosyjską do odwrotu. Front cofał się w kierunku Rosji, a tym samym do nas zbliżała się burza i sytuacja na gorsze.
Moskale rozpoczęli budować silne umocnienia nad rzeką Seret, mimo że front był od nas jeszcze bardzo daleko. Cofanie wojsk rosyjskich stopniowo doprowadziło do tego, że u nas rozlokowały się bazy dalekiego rzutu i coraz więcej żołnierzy zaczęło się plątać po naszej okolicy.
Z początkiem lipca walki toczyły się już nad Złotą i Zgniłą Lipą. Obserwacyjne balony zwane przez Rosjan ,wozduszne szary’ były już widoczne z naszej Mogiły dość dobrze. W Białkowcach na polach zwanych ,Podniwy’ i na dworze Sykory rozmieściły się sztaby dalekiego rzutu. Pewnego dnia przybył do Bogdanówki jakiś specjalny oddział kozaków i zaczął zabierać ludziom bydło i konie. Ludzie uciekali z bydłem w zboże i aż w nesterowski las. Kogo złapali w polu czy w lesie bili bez litości. Każdy wtedy pytał:
— A co to z tymi cichymi Moskalami się tak nagle stało?
Teodor Majbroda jako wójt naszej gminy dostał 25 nahaje przez plecy za to, że nie dostarczył danej ilości bydła. Moskale wtedy pędzili olbrzymie stada bydła, zabrane od ludzi, do Rosji.
Innego dnia zabierali wszystkie dzwony z kościołów i z cerkiew. Jeszcze innego dnia przyjechali i zabrali z dworu wszystkie konie, bydło i nie rogaciznę. Odjeżdżając, zapalili olbrzymią stodołę napełnioną zbożem. Spaliły się wtedy, razem ze stodołą, spichrz oraz szopa z wozami i z maszynami rolniczymi. Pałac, stajnie i sterty zboża stojące poza dworem ocalało. Działo się to z początkiem sierpnia gdzie duża część zboża była już zwieziona. Wreszcie pewnego dnia artyleria ostrzeliwała już tak głośno, aż okna drżały i to było zapowiedzią, że za kilka dni wojenny wał przywałuje przez nas. Pomimo nadchodzącej burzy ludzie się bardzo cieszyli, bo ostatnio Moskale wlali dobrze ludziom pod skórę, a po drugie, że może powrócą mężowie i synowie, o których przeszło rok nie było żadnej wiadomości.

Pewnego dnia, od samego rana i przez całą noc, maszerowała piechota, konnica, artyleria i tabory w kierunku Białkowiec. Znaczna część piechoty zatrzymała się na naszej Mogile i zaczęła kopać głębokie okopy. Zabierali z wioski deski, parkany, drzwi od stajen i układały z nich powały w okopach, przykrywając to grubą warstwą ziemi. Za jeden dzień we wsi nie została ani jedna brama, ani jeden parkan a stodoły stały obdarte bez desek.
Ludzie w panicznym strachu zaczęli kopać jamy, aby się gdzieś schować, inni uciekali, sami nie wiedząc gdzie. Jeszcze inni załamywali ręce i nic nie robili, zdając się na wolę Boga.
Mieliśmy jednak o tyle szczęścia, że Moskale opuścili wykopane okopy w nocy bez żadnej walki. O świcie tego dnia patrole austriackie i niemieckie wkroczyły do Bogdanówki. Było to w połowie sierpnia 1915 roku, czyli przeszło rok, jak austriaccy kolorowi ułani ostatni raz przejeżdżali przez naszą wieś. Front zatrzymał się nad rzeką Seret, gdzie już od kilku miesięcy robiono linię obronną i teraz rozpoczęła się dla nas wojna. Austria natychmiast ogłosiła drugą mobilizację pospolitego ruszenia od lat osiemnastu do 52. Mój ojciec, który miał wtedy 45 lat i na pierwszą mobilizację nie poszedł, teraz pożegnał nas i pojechał w szeregi armii.
Ja jako trzynastoletni chłopak zostałem z matką na gospodarce.
Och ciężki rozpoczął się dla nas czas. Cały czas wojska przewalały się przez wieś. Nanieśli błota, wszy i to wszystko, co może przynieść wojsko w czasie wojny. Kradli ze stodół ostatnie snopy zboża i siana. Kradli kury i to wszystko, co się dało, łupili w ogóle każdy na swój sposób.
Zboża na chleb nie było gdzie mielić, bo młyny zostały zniszczone, natomiast te, które jeszcze pracowały, mieliły zboże tylko dla wojska. Gdzie nigdzie pracował młyn wodny, ale trzeba było czekać na swoją kolejkę całymi tygodniami. Wobec tych trudności musieliśmy mielić na żarnach. Tę robotę wykonywałem ja z moją siostrą Katarzyną, aż nam oczy wyłaziły.
Na mnie spadły ciężkie obowiązki gospodarcze, kiedy ja nie miałem jeszcze ani siły, ani zręczności. Och, często moja matula cichutko płakała, patrząc, jak ja nie mogłem włożyć na wóz bron albo pługa.

Przez pewien czas w Bogdanówce stacjonowali węgierscy pionierzy z dużymi pontonami. Ci żołnierze byli dość możliwi i ludzcy. Późną jesienią oni pojechali dalej, a na ich miejsce przyjechała niemiecka brygada kawalerii z francuskiego frontu zwana ,Ulanen Langarde’. Była to cesarska brygada coś w rodzaju późniejszych naszych kawalerzystów. Te Szwaby kradli bez litości ostatnie snopy zboża i siana, które pozostało jedyną paszą dla naszej klaczy i dla jedynej krowy, jako żywicielki dzieci. Ja ze smutkiem patrzyłem, jak pasza z dnia na dzień się zmniejsza, a do wiosny jeszcze było tak daleko!
W naszej stajni stały cztery niemieckie konie, dwa wierzchowe i dwa taborowe, którymi przywozili pocztę każdego dnia z Jezierny. Natomiast w naszym domu mieszkało trzech Niemców. Jeden był wysoki, przystojny kadet, który czekał na awans i przeniesienia do grupy oficerów. Za parę dni został mianowany lejtnantem, ale z braku pomieszczenia mieszkał jako oficer w dalszym ciągu z nami. Miał na nazwisko von Blitz, a więc pochodził z rodu baronów. W naszej stajni stał jego koń, ale on do niego nigdy nie zaglądał. Drugi koń był jego ordynansa, który był na tyle rzetelny, że nosił snopy zboża z folwarku i nie ruszał naszej paszy.
Pewnego dnia ja zapytałem go w stajni — Kto kradnie nasze snopy?
Ten bez żadnej ceremonii powiedział, że ten pocztowy jest za leniwy i zamiast iść do dworu po snopy, on zabiera twoje. Pocztowy mieszkał u Hreczkosija i było mu na imię Frytz. Drugim kwaterującym u nas był rodowity Polak ze Śląska na nazwisko Kudłacz, ale Niemcy wołali go po niemiecku Kudlortz. Trzeci był młody ułan podobno z bardzo bogatej rodziny na nazwisko Bomshutze, ale taka oferma, jakich się mało spotyka. Stale za karę coś czyścił i prawie codziennie płakał. Ten Polak był bardzo dobry chłop i był też szanowany przez oficerów. On był z zawodu malarzem i teraz we wojsku ciągle malował i pisał tablice orientacyjne dla różnych poleceń. On mnie bardzo lubił, to też często zabierał mnie do wojskowej kantyny, która mieściła się na folwarku w budynku zarządcy dworu. Ludzie zamiast ekonomówka mówili na nią ,okomanka’. Tutaj można było kupić różne napoje, papierosy, kiełbasę i czekoladę, którą ja tak lubił.
Ja się poskarżyłem temu Polakowi, że — Frytz kradnie nasze snopy dla koni.
— A czy ty Jaśku widziałeś, że on to robi?
— Ja sam nie widziałem, ale mówił mi ten, który trzyma konie u nas.
— Wiesz co, dopilnuj jego i przyłap go sam, to ja tego chachara obedrę ze skóry. (On miał akcent czysto śląski)
Tego wieczoru skryłem się w snopy i jego przyłapałem. Na zapytanie,
— Jakim prawem kradniesz nasze ostatnie zboże?
Odpowiedział mi grubym gurtem po plecach. Za co ja narobiłem krzyku. Z mieszkania wyleciał Kudlortz i rozpoczęła się między nimi draka. Ten oczywiście snopy pozostawił i poszedł z przekleństwami na swoją kwaterę do Hreczkosija. Za pewien czas nadszedł lejtnant von Blitz. Kudlortz przedstawił mu całą sprawę kradzieży i że na dodatek Frytz zbił chłopaka. Oni byli dobrymi kolegami od powołania do wojska i teraz poza służbą wołali się przez ty.
Bomshutze idź i powiedz, aby on tutaj natychmiast się stawił.
Za chwilę czasu przyszedł, trzasnął obcasami i zameldował się ,befehl herr leutnant’ [z rozkazem panie poruczniku]. Ja nie rozumiałem wszystkiego, co on do niego krzyczał, ale zrozumiałem to, że jest surowy zakaz brać ostatki od tych nędzarzy, gdy na folwarku stoi kilka dużych stert.
— Słyszałeś ten befel [rozkaz] czy nie?
Jawohl herr leutnant. [Tak jest panie poruczniku].
— Nie waż się tutaj na mojej kwaterze tego robić i marsz ,du abscheulicher hund’ [ty podły psie].
Trzasnął obcasami, aż się iskry posypały i wyszedł z chaty.
To był czwarty pułk ,Ulanen Langarde’ i w nim dyscyplina była wielka. Porządek i czystość była taka wielka, że nawet podszewka w mundurze musiała być śnieżno biała. Oni przyjechali aż z Francji jesienią 1915 roku na koniach chudych jak patyki, a dziś tych koni trudno było nakarmić. Te konie zżarli wtedy całe sterty owsa, jęczmienia i siana. Cztery duże stajnie na folwarku były przepełnione wojskowymi końmi i z braku miejsca reszta koni rozlokowano po dwa, cztery lub po sześć we wiosce po gospodarstwach.
Sterty pszenicy i żyta młócili maszyną i odstawiali do Jezierny do dwóch młynów, gdzie mielono mąkę i wypiekano chleb dla wojska. Oni jedli piękne pszenne bułki z naszej pszenicy, a my mielili na żarnach żyto na placki.

Wśród Niemców byli też ludzie uczciwi, jak w każdym narodzie, ale większość byli dranie ostatniej wody. Gospodarzyli się jak we własnym domu, a Austria na to pozwalała, bo przecież byli sojusznikami.
W pałacu dworskim stał sztab pułku oraz było kasyno oficerskie. Grała tu zawsze orkiestra, pili i bawili się na całego. W pałacu Sykory stało dowództwo brygady, to też cały splot telefonicznych linii rozciągał się w różne kierunki.

Od ostatniego zajścia nasz lokator z końmi nosił snopy z folwarku i codziennie rznął sieczkę dla koni na naszej sieczkarni. Pewnego dnia nasz Polak powiedział mi tak: — Ty Jaśku nie bądź głupi. Uważaj zawsze, jak będzie sieczka narznięta (a rznęło ich trzech całą kupę), gdy oni pójdą wieczorem na befel, ty nabierz sobie cały worek dla swojej krowy i konia. Nie żałuj tych pieronów, bo oni nikogo nie żałują.
Ja tę procedurę uprawiałem aż do kwietnia, do ich wyjazdu.

Od września 1915 roku aż do Bożego Narodzenia jakiś oddział niemieckich saperów budował drugą linię obronną przez pola poza wioską Wyspowce. Niemcy zganiali takich nieletnich chłopaków jak ja z wszystkich wiosek, do kopania rowów, oraz do cięcia w lesie pali na zasieki kolczastego drutu. Jednych skoszarowali w Jeziernie w budynku gorzelni i gonili aż do Cebrowa, drugich zaś do Wyspowiec i Seredyniec z tą tylko różnicą, że ci drudzy wracali na noc do swoich domów. Och, jaka to była ciężka praca, iść każdego dnia 15 kilometry, wykopać metr długości okopu i dwa metry głębokości na 1.25 metry szerokości, a potem w nocy wracać przez pola do domu na spoczynek, aby o świcie znowu iść.
Pewnego dnia byłem tak zmęczony i chory, że nie wyszedłem na zbiórkę. Wpada dwóch Niemców do chaty i marsz ,zur arbeit’ [do pracy]. Matka prosi, że to przecież dziecko jeszcze, a na dodatek chory. Nic to nie pomogło. Schwycił mnie za kołnierz, wypchnął za drzwi, dał mi kopniaka i narobił krzyku ,geh raus, geh raus!’ [wychodź, wychodź!].Tego dnia wróciłem do domu o dziesiątej w nocy na pół żywy.
Za kilka dni Niemcy odeszli gdzieś indziej, a ich miejsce zajęli austriaccy Węgrzy. Ci też do pracy nas ganiali, ale jakoś rozsądniej. Oni zauważyli, że to stanowczo jest za daleko gonić ludzi aż do Seredyniec, więc gnali nas do Nesterowiec ciąć drzewo z lasu na pale, natomiast ludzie z tych wiosek jak Nesterowce lub Kukutkowce kopali okopy. To była dla nas wielka ulga, bo ciąć drzewo było lżej i o wiele bliżej musieliśmy chodzić. Madziary siedzieli pod lasem i piekli kartofle z pola lub bili wszy koło ogniska, a my w lesie robili tak, aby doczekać do wieczora.
Zapadła zima i tę robotę wreszcie przerwano. Zima z początku była śnieżna i ostra, ale w lutym śniegi zginęły zupełnie i było ciepło. Wiosna rozpoczęła się wyjątkowo wcześnie. Dziesiątego marca było tak ciepło i sucho jakby w maju.

Pewnego dnia nasz kwaterujący Bomshutze otrzymał z domu paczkę. Była tam kiełbasa, czekolada i inne smakołyki. On tę paczkę rozpieczętował, zjadł trochę kiełbasy i poszedł do służby. W międzyczasie przyszedł Kudlortz i widząc paczkę, ułamał sobie kawałek kiełbasy, zjadł i też poszedł. Za pewien czas nadszedł Bomshutze i gdy zobaczył, że kiełbasy trochę brakuje, rozpłakał się oferma, jak dziecko. My widząc płaczącego żołnierza, myśleliśmy że może dostał z domu jakąś smutną nowinę. Kudlortz wrócił za pewien czas i widząc kolegę siedzącego z zakrytymi oczami gazetą i płaczącego, zapytał, — Dlaczego ty płaczesz?
A ta oferma ledwie wystękał słowa, że dzieci z jego paczki zjadły ,wurst’ [kiełbasę].
— Skąd ty wiesz, że to dzieci zjadły?
— A kto jak nie dzieci — odburknął spoglądając na nas, jakbyśmy mu matkę zabili.
— Ja się przyznam, że to nie dzieci tylko ja ułamałem sobie kawałek. Zaczęli się wtedy obydwa kłócić. Moja mama, która wiedziała trochę słów niemieckich, obrażona tym, że on oczernia dzieci bez winy, też skoczyła z językiem do Niemca. Na ten cały harmider nadszedł von Blitz. Gdy się dowiedział od Kudlortza, o co chodzi, zbeształ z błotem płaczącego ofermę. Kudlortz rzucił wtedy na stół pieniądze za ten kąsek kiełbasy i ze słowami, — Ty głodny psie, ty brudna świnio! — poszedł do kantyny uspokoić nerwy.
Na rozkaz von Blitza, Bomshutze musiał przeprosić moją mamę.

Dlaczego ja o tym piszę?
Piszę, ażeby dać do zrozumienia, że ci Niemcy, którzy mają pretensję, że są bardzo kulturalni ponad cały świat, nie są tacy, jak siebie uznają. Ten bogaty rekrut, który podobno miał szkołę, był taka ofiara kwadratowa, jakiej chyba nie znajdziesz w najgłupszym narodzie. Był samolubem i skąpcem, że gdyby mógł, byłby to, co zjadł, jeszcze raz jadł. Wtedy jeszcze jako dziecko poznałem, kim są pewni Niemcy, a później poznałem ich jeszcze więcej.

Jan Domański

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

W archiwum