Rok 1916

W pierwszej dekadzie kwietnia 1916 roku niemieccy ułani odjechali, a ich miejsce zajął szósty pułk piechoty austriackiej. Byli to Słowacy.
Po Niemcach pozostała kompletna ruina. Konie powybijali w stajni dziury, pożarli żłoby, a wojsko wypaliło reszta parkanów i sztachet. Z dworu zabrali wszystkie umeblowanie, powybijali okna i pozostawili całkowite pustkowie.
Słowacy też nie zawiedli.
Kradli kury, wyciągali z jam ostatnie ziemniaki i brali to, co im pod rękę wpadło.

Na wiosnę zasialiśmy bardzo mało zboża, ponieważ brakowało ziarna na zasiew. Pola były stratowane armatami i wozami tak, że były tylko same drogi. Gdy nam przyszło te drogi orać, to pług mało, że nie powybijał zębów. Ja orałem do spółki ze swoją kuzynką Marią Jaremko, ale ani ona, ani ja nie mieliśmy siły, ani wprawy do tej ciężkiej pracy. Dzięki tylko staremu Pawłowi Medyńskiemu, który jako sąsiad i przyjaciel ojca przychodził naprawiać brony, pług, coś doradzić i pomóc. Moja mama często płakała, widząc jak czepigi pługa były wyższe niż ja i miotały mnie w prawo i w lewo.
Wkrótce po wczesnej wiośnie rozpoczęło się ciepłe i piękne lato, tak jakby naprawdę sprzyjało warunkom wojny. Na froncie artyleria grzmiała dzień i noc, a samoloty codziennie latały po jasnym błękicie nieba. Lotnictwo w 1916 roku poszło tak daleko w postępach, że rzucali już z samolotów bomby i siekli z karabinów maszynowych.
Nadszedł wreszcie lipiec i oczekiwany sezon żniw, ponieważ zasoby chleba wyczerpały się zupełnie. Stary Medyński przyszykował mi kosę i zaczął uczyć mnie kosić. Ciężko ta nauka szła, a to tylko dlatego, że ja nie miałem jeszcze siły do kosy. Matka z Katarzyną szły z sierpami, a ja niby to kosiarz z kosą. Mój Boże jak ta robotę wyglądała, to widział tylko Bóg i moja dobra matula. Męczyliśmy się strasznie, a roboty nie było widać.

Żniwa były już prawie na ukończeniu, gdy na froncie ryknęły potężne barytony dział. Armia rosyjska rozpoczęła silną ofensywę, którą kierował generał Brusilov. Cały tydzień była straszliwa kanonada i niezwykły ruch wojsk. U nas w szkole rozmieszczono polowy lazaret, do którego prawie, że codziennie przywozili rannych żołnierzy. Po kilku dniach ofensywy, Rosjanie przełamali front austriacko-niemiecki i zbliżali się do naszej okolicy po raz drugi. Po trzech dniach ofensywy Rosjanie sforsowali rzekę Seret i przełamali austriacki front na dużej szerokości. Zatrzymali się teraz na krótki czas w tych właśnie okopach, które my jesienią kopali. Natomiast austriacka dalekosiężna artyleria ustawiła się w Białkowcach za cmentarzem i grzmociła, aż okna drżały. Trzecia linia okopów, która ciągnęła się za Bogdanówką przez nasze pola Mogiły, Odgaju i Odbiałkowce, nabrała nagle znaczenia. Austriaccy oficerowie zaczęli jeździć po niej końmi i studiować na mapach, co dawało ludziom do zrozumienia, że nad wioską zawisła groźna sytuacja. Ludzie w panicznym strachu, nie wiedzieli co z sobą zrobić i niektórzy zaczęli kopać schrony.
Ostatniej nocy artyleria biła tak silnie, że nikt o spaniu nie myślał. Pod osłoną właśnie tego ognia austriackie pułki piechoty wycofały się na nową linię obronną, wioząc na koniach karabiny maszynowe i amunicję. Piechota maszerowała w zwartych oddziałach prawie przez całą noc. Przed wschodem słońca artyleria zupełnie ucichła i za krótki czas przejechali przez naszą wieś, dudniąc armatami po suchej drodze.
Był ciepły, ale pochmurny poranek. Za tą artylerią przeszło jeszcze kilka małych oddziałów piechoty i kilka szwadronów ułanów, wioząc też na koniach karabiny maszynowe. Była to już przypuszczalnie ostatnia straż tylna, która osłaniała odwrót artylerii.
Most na naszej rzece był już podminowany przez mały oddział saperów, którzy ciągle jeszcze stali w stodole Anny Pająk. Wartownik siedział cicho pod mostem i prawdopodobnie czekał rozkazu wysadzenia mostu. Kawalerzyści cwałując końmi na przełaj przez pola Sykory, zatrzymali się na moście i oficer tego szwadronu coś rozmawiał z saperem, który pilnował mostu. Cicho było, jakby kto makiem posiał. Była to cisza przed burzą. Ten sam oficer kawalerii zatrzymał się ze szwadronem koło szkoły i objaśnił kobietom, że na przedpolach nie ma już austriackich wojsk z wyjątkiem tych saperów, którzy wysadzą za chwilę most i też odejdą. Radził im opuścić wioskę, bo Rosjanie byli już blisko i lada chwila może rozpocząć się bój.
Żołnierze obsadzili okopy na Mogile tuż za wioską. Ułani pocwałowali w kierunku Mszany i za chwilę silna detonacja przerwała ciszę. To most wyleciał w powietrze, jakby pudełko zapałek i rozsypał się wokoło. Kobiety z dziećmi lamentują, nie wiedząc co mają czynić. Nagle stary Medyński narobił krzyku.
— Ładować się na wóz i uciekamy.
Prawie, że kończyliśmy się ładować, gdy nagle przed chatą Michała Bojka rąbnął granat. Okna posypały się z trzaskiem na ziemię, a liście z jesionów jakby ktoś oberwał. Za chwilę drugi granat rąbnął w samą Nowakową bramę, a deski z furkotem poleciały ponad dachami. Pociski zaczęły straszliwie furczeć tu i tam. A więc o ucieczce nie było mowy i musieliśmy się tymczasowo schronić w rowie Hreczkosija, gdzie wykopaliśmy duży schron. Wszyscy uciekali aby gdzieś się schować. Ja w tym chaosie zapomniałem wyprząc z wozu konie, pozostawiając ich na podwórzu. Szybko jednak się opamiętałem, że trzeba konie wyprząść i puścić ich samopas w ogrody, ażeby nie spalili się na wypadek pożaru. Były to dwie białe klacze, jedna nasza a druga ciotki Jaremki. Gdym te konie wyprzęgał, trzy granaty rąbnęły w kościół a dym i czerwony pył cegły posypał się aż na nasze budynki. Granaty trzaskały po łące i polach a szczególnie w Sykorowy park, gdzie duże świerki wylatywały w górę jak źdźbło konopi. Za chwilę czasu w wiosce powstaje pożar. Pali się cała ulica Warszawska. Dym pokrył resztę wioski a w niej krzyk dzieci, kobiet i ryk bydła. Tak trwało aż do godziny może siódmej wieczorem. Strzelanina nagle ustała i do wioski przybył patrol Madziarów, którzy nam powiedzieli, że celowo zatrzymali strzelaninę, aby dać możność ludziom uciekać z zagrożonej wioski.
Postanowiliśmy teraz jak najprędzej uciekać, ale gdzie są konie?
Jest to naprawdę dziwne, że bydło ma też swój instynkt i strach. Konie wyprzężone z wozu nie poszły do ogrodu, gdzie było tyle zieleni, tylko wpakowały się do stodoły, która była otwarta i przestraszone stały przytulone do siebie w kącie. Zaprzągłem je prędko do wozu i jazda w kierunku Mszany. Wobec tego, że budynki paliły się na ulicy Warszawskiej, więc trzeba było jechać przez podwórze Olendra na starą drogę.
Do pola na Mogile droga była już zamknięta kozłami drutu. Jakiś młody oficer rozkazał żołnierzom odstawić kozły i nas przepuścili. Ze wsi wyjechało w tym czasie około dwudziestu wozów.

W Mszanie była masa wojsk i cywilnych ludzi, uchodźców. Niektórzy ludzie w nocy ruszyli dalej na zachód. Tam ich wojsko załadowało na pociągi i odstawili aż do Węgier i do Czech na Morawską Ostrawę. Moja matka, jak i większość sąsiadów, postanowiła pozostać bez względu na to, co się stanie. Zrobiła nawet dobrze, bo front na tym miejscu się nie zatrzymał z powodu manewru oskrzydlającego rosyjskich wojsk, które parły od strony Manojowa do Zborowa i zagrażali tyłom obecnej linii frontu. Sytuacja nasza, która była tak groźna, zmieniła się na lepsze.
Całą noc trwał pojedynek artylerii i broni maszynowej, a o świcie Austriacy opuścili pozycje i cofali się jeszcze 15 kilometry, bo aż za Zborów na Złotą Górę do Kudobiniec i Kabarowiec. W tym miejscu front się zatrzymał i stał tam dosłownie cały rok.
Tego pamiętnego poranka zobaczyliśmy znowuż te same mundury rosyjskie, które rok temu odeszły, a nam się zdawało, że bezpowrotnie.
My postanowiliśmy wracać natychmiast do domu. Jadąc, mieliśmy całą nawałę rosyjskich wojsk pieszych, konnych, artylerii i ciężkich taborów.
W domu zastaliśmy istną ruinę. Na podwórzu stało pełno kozackich koni uwiązanych do drzew, które obżarły czysto korę, a drzewa bielały się jak nagie ludzkie kolana. W chacie powybijane szyby, a w dwóch piecach kozaki gotowali nasze i innych ludzi kury i gęsi. Worek mąki, którą nie zdążyliśmy zabrać, jakiś drab rozsypał po całej chacie. Duży piękny ścienny zegar sprowadzony przez ojca przed wojną z Krakowa, leżał na ziemi potłuczony i deptany przez kozaków. Kilka set książek z czytelni Towarzystwa Szkoły Ludowej wywalili do dużej gnojowni i potratowali końmi. Wtedy to właśnie padły ofiarą te nasze cenne dokumenty rodzinne, o których pisałem na wstępie. Matka widząc tę ruinę, rozpłakała się jak dziecko. Kozacy widząc, że chaziajka płacze porywali gotowane kury i jeden za drugim wynosili się z mieszkania, bo było w nim gorąco jak w piekle, tak napalili.
Przed naszym domem stał duży prowiantowy wóz i kuchnia, w której gotował się obiad dla wojska.
Chaziajka poczemu ty płaczesz?[Dlaczego ty płaczesz gospodynio/] — zapytał gospodarczy kuchni widząc płaczącą matkę. — A ty nie widzisz czemu? Obrabowaliście wszystko, potłukli okna, a nawet ostatnią garść mąki rozsypaliście na złość po ziemi. Ja mam pięcioro dzieci i co ja mam dać im jeść?
Wierno, wierno chaziajka czto eto durakoje besobrizia, ale cztoż podziałajesz z etom soldatskim bradziagstwom? Zulio czto Hospodi chroni. My czasow czotory jedziem dalsze i kak eto czortowoje naczelstwo atjediet, ja tebie dam niemnożko charczow na pewoje wremia. Skażi malczykowi niechaj on zdieś budet na nasz atjezd. [Tak, tak pani gospodyni, to głupie dranie, ale co możesz zrobić z takim żołnierskim bractwem? My o czwartej godzinie jedziemy dalej i jak te czorty wyjadą, ja tobie dam kilka rzeczy dla twojej rodziny. Powiedz swojemu chłopcu aby on tutaj był przed naszym odjazdem].
Był to naprawdę jakiś człowiek ludzki.
Za pewien czas wpadł oficer na koniu.
Wołodzia ty gotow? [Włodzia to gotowy?] — zapytał gospodarczego kuchni.
Niet wasze błagorodzie [Nie wasza mość].
Nu ładno, ładno my jedziem, a ty kak budiesz gatow jedżi po naprawleniu darogy Mszana – Wołosowka [No dobrze, dobrze my jedziemy, a ty jak będziesz gotowy to jedź w kierunku Mszana – Wołosowka].
Prikaz wasze błagorodzie [Rozkaz wasza mość].
Kozacy pojechali a kuchnia i ciężki wóz napełniony prowiantem pozostał z kucharzami i woźnicami od koni. Wtedy on wlazł na wóz i wyciągnął worek może 50 funtowy jaglanej kaszy.
Beri malczyk, niesi i prychodzi abratno [Bierz chłopczyku i przychodź z powrotem] — powiedział do mnie.
On nam dał dwa małe woreczki mąki, wiadro cukru, trochę konserw, masła i kilka bochenków chleba. Matka podziękowała mu za tę doraźną pomoc, a on uśmiechnął się i powiedział:
Niet za czto, kuszaj eto hosudarskoje dobro. Tsar Nikołaj maje wsiocho do czorta i chwatyt dla tebia niemnożko toże [Nie ma za co, jedz to gospodarskie dobro. Car Mikołaj ma wszystkiego do czorta i dla ciebie wystarczy też].
Doświdania i ruszyli w drogę.
Matka, mając już z czego, gotowała obiad, a ja z Katarzyną posprzątali trochę dom z rupieci i poznosili z wozu rzeczy. Była to bardzo pamiętna niedziela dla nas wszystkich.

Całym naszym majątkiem była wtedy jedna klacz, jedna krowa i jedna locha prośna, która miała mieć prosięta lada chwila. Jadąc do Mszany, musieliśmy ją pozostawić, bo na wozie miejsca nie było, a pieszo ją gnać nie było czasu, a zresztą byłaby nie poszła, bo była za ciężka. Śmieszna jest historia tej świni, ale jest faktem, że zwierzęta mają też swój rozum. Kozacy wtedy tłukli się całą noc, wybili drób, pozabijali, gdzie była jaka świnia, porozbijali pasieki i wyjedli miód. Nasza stara locha wpakowała się do stajni za drzwi w słomę i chociaż na pewno była głodna, a drzwi stały otwarte, ona nie wychodziła z ukrycia, jakby wiedząc, co ją czeka. Dziwne to o tyle, że nikt z kozaków ją nie zobaczył. Dopiero, wtedy kiedy usłyszała głos mojej matki koło stajni, wyszła z ukrycia i rochając, jakby prosiła o pożywienie swojej żywicielki. Kozacy wtedy spojrzeli po sobie i jeden mówi:
Smatri, a gdeż ana bladź buła? [Popatrz, a gdzie ona była?]

Od tej niedzieli znowu rozpoczyna się nasze odmienne życie. Wojska było wszędzie jak mrowia. W Bogdanówce i w ogóle w całej okolicy stały sztaby dowództwa i całe odwody drugiego rzutu. Dopóki było ciepło, wojsko spało po strychach, po stodołach, szopach i pod namiotami. Gdy zapadła śnieżna, ostra zima, wtedy lokowali się po chatach po piętnastu i dwudziestu na kupę, nie licząc cywilnych rodzin.
Trzeba jednak przyznać, że armia rosyjska była bogata. Wojsko na zimę było dobrze i ciepło ubrane, a co do żywności to nie tylko, że sami żyli dobrze, ale i koło siebie żywili bodajże całą cywilną ludność w dużym procencie. To, co oni wybili tyle kur, świń lub coś innego, nie można tego traktować brakiem żywności tylko, że już tak jest, że wojsko ma swoje wybryki i robi to, co się nie powinno robić.
W naszej stodole najpierw byli saperzy, którzy budowali kolejkę wąsko – torową od stacji w Jeziernie poprzez nasze pola Odbiałkowce w kierunku Olejowa. Później była trzecia Telegraficzna Rota budująca telegraf od sztabu z pałacu Sykory do frontu i do różnych dowództw. U nas był wtedy na kwaterze bardzo miły, podobny do panienki dziewiętnastoletni żołnierz na nazwisko Żeleźniak. On był prawdopodobnie bardzo bogaty, o czym świadczyły częste i bogate paczki przysłane z jego z domu, oraz liczne fotografie i listy. Był bardzo inteligentny w zachowaniu i w życiu z cywilami, ale wkrótce zabrano go do szkoły oficerskiej.
W Bogdanówce stał też 140 Zarajski Pułk Piechoty, ale bardzo krótko.

Przed świętami Bożego Narodzenia przybył na kwaterę 319 Sanitarny Transport, który stał całą zimę na folwarku i na naszej ulicy. Około stu sanitarnych wozów stało w ogrodach Pająka i Dubińskiego. Główny wracz (doktor) mieszkał u Nowaka. Był to baron i pułkownik na pewno z niemieckiej rodziny, bo pisał się Bruner.
Muszę dodać, że w rosyjskiej carskiej armii było dużo Niemców i to na wysokich stanowiskach, co też się przyczyniło dużo do upadku caryzmu. Caryca pochodzenia niemieckiego, jako księżna i kuzynka Wilhelma II, swoich ziomków traktowała dobrą opieką i stopniami.
Bruner był człowiek jednak dobry, bo oprócz żołnierzy leczył cywilnych ludzi też, bo żadnych lekarzy cywilnych nie było. Przechodnia lekarska mieściła się w domu Michała Olendra.
W naszym domu mieszkało piętnaście żołnierzy, siedem razem z nami i osiem Tatarów w osobnym pokoju.
Rosjanie wieczorami pili czaj i grali w oczko i przy tym się kłócili, jak któryś przegrał.
Tatarzy gotowali wieczorem koninę, bo innego mięsa nie jedli, a po kolacji zawsze śpiewali jakąś swoją modlitwę.
Pewnego dnia, Tatarów przeniesiono do domu Bojka, a u nas zrobiono kuchnię oficerską dla barona i dla dwóch młodszych wraczy. Kucharzem był zawodowy kucharz i wesoły chłop na imię Wańka.
Między tymi siedmioma żołnierzami, pisać umiał tylko zwodny i jeszcze jeden żołnierz. Między nimi był jeden sołdat na nazwisko Bohdasar, który zawsze chciał napisać coś do żony, ale na żal nie umiał pisać. Prosił kolegę, ale ten był zapalczywym karciarzem i nigdy nie miał czasu. Pewnego wieczoru otrzymał list z domu i prosił kolegę, aby mu przeczytał, ale ten zagrany w karty, powiada:
Da idy ty k czortu, poczytaju pośla, czort piśma nie waźmiot [Idź ty do diabła, przeczytam Ci póżniej, diabeł listu ne weźmie]. Ten się nudzi, bo list z domu, a temu zaś ważniejsze są karty.
Dawaj Bohdasar ja proczytaju [Dawaj mnie Bohdasar, ja Ci przeczytam] — powiedziałem do Bohdasara.
A ty umiejesz? [A ty umiesz?]
Umieju [Umiem].
Wot charaszo, czytaj a potom ty menia odpiszosz [No dobrze, czytaj, a później ty mi odpiszesz].
Za pewien czas otrzymał znowu list, w którym żona dziękuje za wiadomości, a również dziękuje temu, kto pisze. W drugim liście pisząc, dodałem, że ja jako ten pisarz jestem czternastoletnim Polakiem. I tak ja jemu napisałem szereg listów.
Pewnego wieczoru Bohdasar powiada do kolegi:
Paszoł ty k czortu, ja imieju swajeho sekretara [Idź ty teraz do diabła, ja mam swojego sekretarza].
Pamiętam, jak ona zawsze pisała:
Połuczyt Matrochwanu Wasilowiczu Bohdasaru.
W marcu Bohdasar pojechał na czternastodniowy urlop. Po powrocie z urlopu przywiózł mi kawona, których ja jeszcze w życiu nie jadłem, no i słodyczy od jego żony z karteczką.
Peredaju prewiet dla pisaria Jasza [Przysyłam prezent dla pisarza Jasza].
Tak on mnie nazywał. Za to, że mu pisałem listy, dawał mi stale dużo cukru.
Na początku kwietnia 1917 roku część tego taboru przenieśli do Jezierny więc Bohdasar pojechał też. Na ich miejsce przyszło do nas dwóch sanitariuszy na imię Matwiej i Towstachadko. Dla nas było teraz o wiele lepiej, gdyż w mieszkaniu było więcej miejsca. Matwiej był chłop spokojny, natomiast Towstachadko był elegancki hultaj i całe noce spędzał u swojej kochanki, Matrony. Matrona była ładną dziewczyną, ale jakie jej było prawdziwe nazwisko, ja do dzisiaj nie wiem. Wiem, że była ona córką wdowy i zwali ją ,babina Matrona’.

Na temat kobiet, w naszej Bogdanówce, w czasie wojny można też powiedzieć parę słów. Tak jak w całym świecie, tak i u nas, znalazły się dziewczęta, a nawet i mężatki, które lubiły osładzać smutne sołdackie życie. Z tego osładzania pozostał plon w formie małego plutonu Rosjan, Madziarów i Czechów, którzy długo żyli z wyjątkiem dwóch bliźniaków naszej sąsiadki Barbary Filozof, która te dzieci zasuszyła głodem na śmierć. Pamiętam, jak ludzie się śmiali, że Barbara swoich Moskali zasuszyła, aby dłużej poleżały. Że takie rzeczy w czasie wojny się działy, nie jest żadnym nowym zjawiskiem. Biorąc pod uwagę naturę człowieka i falą mężczyzn, którzy przewalali się wśród osamotnionych tak długi czas kobiet, można wybaczyć, że krew i natura mogła splatać figle. Lekko dusznych kobiet nie brakuje nigdzie, a więc i w Bogdanówce też to było. W niektórych chatach grały harmonie i tańczyły się skoczne kozaki po całych nocach. Nic też dziwnego, że po takich zabawach musiała pozostać żywa pamiątka. Dużo było kobiet i dziewcząt, które tej rozkoszy używały, ale nie każdej wyszło na jaw. Jedna szafowała rozkoszą miłości jak Wenera i nic się jej nie stało, drugiej zaś może się tylko raz przydało i klamka zapadła za haczek. Przez kilka lat później ignorowano te kobiety, które miały dzieci z nieprawego łoża. Biorąc tę sprawę po ludzku, to było nie sprawiedliwie też, kiedy daną kobietę rzucano jako społeczny wyrzutek. Bo kogo to mogło tak bardzo obchodzić, że ona znalazła sobie dziecko. Jeśli jednak to dziecko wychowała zdrowo to powinna być traktowana na równi z innymi matkami. Za swój czyn ona miała pokutę przez samo wychowania dziecka.
Pewnego dnia przyszła do naszego domu jakaś młoda dziewczyna aż z Wołynia w ciężarnym stanie do żołnierza, który był u nas na kwaterze. Po dwóch dniach poszła do stajni i tam powiła dziecię. Smutna to historia miłości, gdy taka panna rodziła dziecię w obcej stajni bez matki i bez żadnej akuszerki. Moja mama widząc, co się stało, dała jej pierwszą pomoc, wykąpała dziecko i doglądała ją aż ona zupełnie wyzdrowiała. Mama się obawiała, że ta dziewczyna po wyzdrowieniu może pozostawić dziecko i smyknąć nie wiadomo gdzie, co z resztą w świecie się zdarza. Co potem robić z dzieckiem, gdzie w czasie tej wojny nie było żadnych szpitali albo sierocińców dla podobnych znajdów. Ta dziewczyna nie była jednak tego pokroju i obawa mamy była zbyteczna. Ona pilnowała swoje dziecko, jak przystało na matkę, a po miesiącu ten żołnierz odstawił ją w jej rodzinne strony.

Jan Domański

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

W archiwum