Rok 1914

Wiosna w 1914 roku nie była tak spokojna, jak nam dzieciom się wydawało. Nad światem gromadziły się chmury i czuć było zapach zbliżającej się wojny. Wieczorami gospodarze czytali i rozmawiali o wojnie, która jak widmo zbliżała się szybkim krokiem. Naprężenie między Serbią i Austrią stawało się z dnia na dzień coraz gorsze. Wreszcie zamordowano w Sarajewie następcę austriackiego tronu księcia Ferdynanda, co było detonatorem pierwszej wojny światowej.
Pamiętam, jak kilka dni przed wybuchem wojny w trzeciej dekadzie lipca, żołnierze zostali alarmowo odwołani do swoich garnizonów z urlopu, gdzie byli na żniwach po wioskach. W samą niedzielę około godziny szóstej wieczorem, z Bogdanówki wyjeżdżali żołnierze żegnani łzami przez rodzinę i całą wieś. A byli to, Jaś Nowak, Mikołaj Sztafirny, Kuba Świrski i Hersz Pinkus. Widziałem ich wtedy ostatni raz, bo żaden z nich z tej wojny nie wrócił. Byli to żołnierze służby czynnej, a więc poszli na pierwszy ogień. Wszyscy żołnierze z Bogdanówki ponoć zostali zabici w bitwie nad rzekę Złota Lipa. Pamiętam, jak piękni byli ci żołnierze, ubrani w niebiesko-czerwone mundury z ponaszywanymi epoletami.
W ślad po odwołaniu z urlopów żołnierzy nastąpiła generalna mobilizacji wszystkich byłych żołnierzy do lat 42 należących do rezerwy. W tym dniu był we wiosce niesamowity płacz i chaos. Żegnały matki synów, żony mężów i dzieci ojców. Wszystkie stacje kolejowe i mosty zostały obsadzone przez wojsko. Posterunki żandarmerii zostały podwojone i potrojone. W Jeziernie na posterunku był Michał Olender, Eliasz Olejnik i moich dwóch dalszych stryjów, Piotr i Jan Smaruń. Patrole wojskowe plątały się po wioskach i polach w dni i noce, chociaż wojny jeszcze nie było. Ludzie chodzili oszołomieni, nie podejmowali się pracy, mimo że był to sezon najgorętszych żniw i całe łany dojrzałych zbóż czekały sierpów i kos. Nie było nikogo, kto by kosił, ponieważ lwia część mężczyzn została zabrana do wojska.
Dosłownie za dwa tygodnie od daty odwołania żołnierzy z urlopów, a była to znowuż niedziela, słychać było pierwsze strzały armatnie od strony Załoziec, gdzie rosyjska granica była najbliżej, bo tuż za wioską Milno. Rosjanie zaczęli ostrzeliwać artylerią miasto Załoźce. Wieczorem tego dnia cała procesja uciekinierów, a przeważnie Żydów idących pieszo z tobołami lub jadąc wozami przybyli do Bogdanówki. Lokowali się po chatach, stodołach i szopach. Wszędzie było zamieszanie, płacz kobiet i dzieci, zmęczonych skwarem sierpniowego dnia.

Ja miałem wtedy dwanaście lat i nie zdawałem sobie sprawy jak wielką tragedią dla narodu, jest wojna, Ciekawił mnie ruch ludzi i wojska, bo to była dla mnie nowość. Pamiętam, jak wieczorem tej niedzieli szła młoda Żydówka, niosąc na plecach duży tobół, na ręku może roczne dziecko i prowadziła za rękę może trzyletnią dziewczynkę. Dziewczynka zmęczona podróżą i gorączką zatrzymała się tuż pod wioską na moście. Matka ją prosi, że to już nie daleko do wioski, a ta usiadła na moście i płacząc mówi, że ją nogi bolą. Po raz pierwszy zrozumiałem, że ona musi być bardzo zmęczona i nie płacze z rozkoszy. Ja ją wziąłem na moje plecy i doniosłem aż do naszego domu gdzie one zatrzymały się na noc u nas w stodole. Następnego dnia przez wioskę przyjechał cały pułk kolorowych dragonów na potężnych koniach w błyszczących czapkach ze złocistymi pod brodniami. Za nimi jechała artyleria, dudniąc ciężkimi armatami po suchej polnej drodze. Wszyscy jechali na wschód w kierunku rosyjskiej granicy. Ludzie wynosili mleko, ogórki i co kto mógł i tym częstowali tych żołnierzy. Na noc zakwaterowali się czescy ułani, obstawili wieś strażami i zablokowali drogi do wioski chłopskimi drabiniastymi wozami. Spoglądałem z ciekawością na te ciężkie siodła objuczone jukami i rolkami koców lub płaszczy. Była to naprawdę rozkosz patrzyć co tak nagle działo się przed moimi oczami. Ja za tym wojskiem to tak co dnia się nalatałem, że w nocy spałem jak zabity. Tak było, że jedne wojska z wioski wychodziły, a drugie wchodziły. Interesowały mnie coraz to inne mundury i inne czapki. Piechota w granatowo jasnych ubraniach maszerowała z ciężkimi czerwonymi plecakami, wioząc na koniach bagaże, amunicję lub cięższą broń.

Któregoś dnia cała nasza paczka chłopców zebrała się i lu do Jezierny przez łąki, może tam zobaczymy jeszcze coś ciekawszego. Dochodząc do stacji kolejowej, usłyszeliśmy lecący samolot i za chwilę rozpoczęła się strzelanina karabinowa ze stacji i z dwóch mostów kolejowych, z żelaznego i murowanego. Samolot zaczął się obniżać coraz bardziej i wreszcie usiadł w ziemniakach na łani Jampolera. Ułani pocwałowali tam co koń wyskoczy. Na stacji ludzie hałasują, że zestrzelono rosyjski samolot. Za pewien czas ułani przyprowadzili trzech lotników w skórzanych kurtkach i w okrągłych czapkach oraz przyciągnęli ten samolot przed stację kolejową. Był to samolot o podwójnych długich, ale wąskich płóciennych skrzydłach, który w porównaniu z dzisiejszymi samolotami jest jak kot wobec woła. Lotnikom nic się nie stało ani też samolotowi, bo pocisk przedziurawił zbiornik benzyny i z braku paliwa wylądował normalnie w ziemniaki na łanie. Był to samolot, który ja pierwszy raz w życiu zobaczyłem.
Może dwa dni później, wojska rosyjskie przystąpiły do ataku na całej długości granicy i wdarli się w tereny austriackie. Austriacy pod naporem olbrzymich sił rosyjskich zaczęli się cofać w kierunku Lwowa, Przemyśla i Karpat. Ustępując, niszczyli stacje kolejowe, mosty i drogi. W Jeziernie spalili piękną stacyjkę i zerwali żelazny most. W nocy po niebie migotały łuny pożarów na prawo i lewo. W Jeziernie została spalona duża gorzelnia, a całe zbiorniki spirytusu płynęły po prostu jak rzeka.

Pewnego dnia na naszych polach na Mogile, patrol austriacki starł się z patrolem rosyjskim i tu złapano do niewoli jednego rosyjskiego dońskiego kozaka.
Ludzie wprost lecieli aby zobaczyć, jak wygląda ten Moskal. Był to młody przystojny kozak, ubrany w granatowe spodnie z czerwonymi lampasami, zamiast bluzki miał na sobie obcisłą zielonkawą koszulę z kieszeniami u góry. Jechał na dość dużym czarnym koniu, który był też tak ciężko objuczony, jak austriackie konie. Czapki żadnej nie miał, prawdopodobnie ją zgubił.
Innego dnia Rosjanie zabili na polach jackowieckich młodego austriackiego ułana. Ten ułan był pierwszą ofiarą wojny w naszej okolicy i dlatego to było bardzo nieprzyjemne. Patrol austriacki złożony dwunastu ułanów zatrzymał się w wąwozie na drodze z Jackowiec do Mszany na popas koni i zjedzenie śniadania, nie spodziewając się, że tuż w dolinie w zbożach był ukryty silny patrol kozaków. Austriacy popuścili popręgi u koni i jedli śniadanie, gdy ich nagle kozaki zaatakowali. Austriacy widząc galopujących kozaków, pociągli szybko popręgi, wsiedli na konie i uciekali w przeciwną stronę, Jeden z ułanów zapomniał podpiąć koniowi pasa i kiedy koń skakał na wysoki brzeg skarpa, ułan z ciężkim siodłem zsunął się na ziemię, a koń bez jeźdźca poleciał za uciekającymi. Za chwilę czasu rozpoczęła się krótka walka między całą kupą kozaków i jednym ułanem. Ludzie, którzy byli świadkiem tej sceny, opowiadali, że był to moment mrożący krew w żyłach. Ułan pociął szablą kilka łbów i nóg u kozackich koni, ale w końcu został przeszyty lancą kozacką na wylot. Kobiety płakały nad ciałem młodego ułana, który został pochowany na cmentarzu w Jackowcach w mundurze, w jakim był ubrany. Miał na głowie wysokie czako, obcisłą jasnoniebieską bluzkę, czerwone spodnie i niebieską ułankę zarzuconą na jedno ramię podpiętą złotawym sznurem pod szyją. Śmierć tego ułana wstrząsnęła nerwami wszystkich kobiet i starszych matek, że to dopiero drobne cukierki wojny i że to było nic wobec tego, co miało nastąpić w dalszych miesiącach i latach.

Wreszcie jednego dnia z samego rana, pierwszy patrol rosyjskich kozaków w baranich czapkach przyjechał do Bogdanówki. Te duże baranie czapki i długie lance były postrachem dla kobiet i dzieci. Około dwudziestu kozaków zatrzymało się obok szkoły i wobec tego, że na drodze nie było żywej duszy, zaczęli coś studiować na mapie. My wszyscy dzieciaki pokryli się za parkanami w drzewach i nikt nawet głowy nie wychylił. Kozaki zobaczyli starego Hreczkosija i zawołali go do siebie. Coś tam jego pytali, a wobec tego, że on ich nic nie rozumiał, machnął oficer ręką i pojechał stępa ku Mszanie. Może za godzinę zaczęły iść całe ich pułki po prostu nawałą. Kawaleria, piechota, artyleria i tabory szli bez przerwy, prawie przez sześć tygodni.
Pewnego dnia jakiś mały oddział zatrzymał się we wiosce i rozkazali aby zaprowadzić ich tam, gdzie jest ,wodka’. Napotkali na drodze Iwana Totośka, któremu powiedzieli ,dawaj z nami na wodku’. Wyszynk (sklep) wódek u nas miał Żyd Srul Szapiro. Na powitanie ściągnął jeden Srula nahajem po plecach i narobił krzyku:
Dawaj jawrej wodku poskarej! [Dawaj wódkę jak najprędzej!]
Pili wtedy wódkę wprost z butelek, zagryzając marynowanymi śledziami, smarując ich masłem i miodem. Kobiety śmiały się jak oni to mogą jeść śledzie, masło i miód razem. Później dorwali dużą miednicę, do której nalali piwa, wybili z trzydzieści jaj, dosypali kwaśnego sera, pieprzu i z flaszki nalali spirytusu. To wszystko zamieszali razem warzechą, a potem powyciągali zza cholew drewniane okrągłe łyżki i zaczęli to jeść, popijając wódkę z butelek. Totośko musiał im dotrzymać towarzystwa i jadł też tę nieprawdopodobną mieszaninę, chociaż mu to przez gardło nie mogło przejść. Po zakończeniu tego obiadu byli piani w sztok. Jedni położyli się spać, drudzy zaś zaczęli latać za młodymi kobietami. Kobiety w strachu pokryły się na ogrodach w konopie. Na pożegnanie jeden jeszcze raz ściągnął Srula nahajem i ,chrystis j-b twoja mat’ [żegnaj się ty kurwa twoja mać]. Żyd nie umiał czy nie chciał, ale coś tam manipulował ręką w formie krzyża.
Dawaj bolsze ato u nas chrestiat sie try raza [Dawaj więcej bo u nas żegnają sie trzy razy].
Od Srula poszli do Szulima Szachtara i podarli mu czapkę szabasową, w której miał zaszyty cały plik pieniędzy. Spakowali to na siodła i odjechali z piosenką ,Sołowej, sołowej ptiszeczko, kanarejoczka żałobno pajot’.

Armia rosyjska szła jak lawina wszystkimi szlakami do późnej jesieni. Oni mówili, że my ,Austryjcow zabrosim papachami’ [Austriaków zarzucimy czapkami].
Żony i matki popłakiwały z cicha jak często ślepy lirnik (poeta liryczny) z Serwer śpiewał po rusku oto tę piosenkę:

Jak forszpany wyjiżdżały [Jak forszpany wyjeżdżały],
Wsi hostyńci zatriszczały [Wszystkie gościńce zatrzeszczały],
Awstriacki żownirońsky [Austriackie żołnierzyki],
Hirko tiażko zarydały [Talko cieżko zaryczały].

Ja jako nieletni chłopak myślałem sobie, po co te głupie baby płaczą, gdy teraz jest tak dobrze. Każdego dzień inne wojsko, inna nowość i inna rozrywka. Szkoły nie ma, kaczki już podrosły, matka Antka bawi sama, a mnie rozwinął się raj na ziemi.
Ludzie po przejściu linii frontu zdołali z pól zebrać jeszcze wszystko, a nawet dwór zdołał zboże zwieść i ułożyć jak się należy w sterty.
Rosyjskie wojska wcale się nie mściły nad ludnością, nic na razie nie zabierali, więc nie było co narzekać. Żydów tylko na żarty gonili paść na koniczynę, a potem poić do stawu, ale z tego nic się żadnemu nie stało.

Jan Domański

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

W archiwum