W szkole podoficerskiej

Kilka dni po świętach kapitan zarządził zbiórkę kompanii, gdzie nam powiedział, że on musi wybrać chłopców do podoficerskiej szkoły. Wszyscy bali się iść do szkoły, bo tam rzekomo narzucali solidną dyscyplinę.
— Zapoznałem was częściowo przez ten czas z moich wykładów i kogo wybiorę, niech nie stara się od tego uchylać, bo wojsko jest wojskiem i podoficerowie muszą być też. Zaznaczam, że szkoła jak każda szkoła nie będzie lekką, ale na pewno nikt z was nie wróci kaleką, ani nic się wam złego nie stanie. Tych, których wybiorę powinni mieć zaszczyt, że są wybranymi chłopcami.
Spośród 140 ludzi w kompanii wybrał dwunastu chłopców, między nimi i mnie. Do nas dwunastu przemówił osobno.
— Wierzę, że dołożycie wszelkich starań i wrócicie instruktorami i ze stopniami na ramionach. Niech was nie przeraża wojskowa karność i dyscyplina, bo nie ma na świecie armii bez dyscypliny.
Za dwa dni spakowaliśmy cały swój majątek w formie trzech mundurów, koców, prześcieradeł, wyporządzenia i uzbrojenia i odeszli do szkoły.
Tu dopiero uświadomiłem sobie, że do stopnia podoficera, nie idzie się po kwiatkach. Gonitwa całe Boże dnie, a po kolacji aż do apelu wykłady na sali wykładowej. Człowiek był tak zajęty i zmęczony, że musiał zapominać dom rodzinny, dziewczynę i w ogóle wszystko, tylko łóżko i spoczynek był wielkim darem Bożym. Mimo tej gonitwy wszyscy czuli się zdrowi i pełni energii. Długie zimowe tygodnie i miesiące płynęły na wciąż nowym szkoleniu, bez chwili wytchnienia.
Szkołę prowadził bardzo ruchliwy i mądry kapitan Dyba z Centrum Wyszkolenia Armii. Niezależnie od zajęć, on osobiście nauczył całą szkołę śpiewać na cztery głosy, że aż się chciało słuchać. Kiedy wracaliśmy z pola z pieśnią przez miasto, to ludzie celowo stali na chodnikach, aby posłuchać tego śpiewu. Urocze złoczewianki często z okien kamienic biły głośne brawa.
Przed świętami Wielkanocnymi kompania szkolna była tak wyćwiczona i zgrana, że był tylko jeden ruch, jeden krok i trzask.
Na Wielkanoc wszyscy ucznie ze szkoły rozjechali się na świąteczny urlop. Dużo było radości w moim domu, gdy po kilku miesiącach, przyjechał młody żołnierz ubrany na sto dwa i wyciągnięty jak struna.
Szkoła, która miała się zakończyć w czerwcu, została skrócona o jeden miesiąc, ponieważ nadliczbowi rekruci mieli przyjść do wojska na pięć miesięczną służbę i potrzebni byli instruktorzy. Aby ukończyć program w całości, rozłożono go na kwiecień i maj, podwójnie.
Wiosna w 1924 r. była cudowna, to także szkolenie bojowe w terenie było miłą sielanką. Wreszcie nastąpiły repetycje i egzaminy wstępne. Teraz trzeba było dołożyć się do nauki, aby nie wracać ze wstydem bez niczego. W dniu egzaminów końcowych przyjechali oficerowie z dywizji i zaczęli egzaminować uczniów. Wyników było pięć kategorii. Od bardzo dobrego do niedostatecznego. Na 150 uczniów ja otrzymałem szesnastą lokatę, czyli byłem w grupie pierwszej. Wesoły był to dzień, kiedy wręczali każdemu świadectwo i pierwszy stopień starszego strzelca. Źle czuli się ci, którzy egzaminu nie zdali i wrócili po tych trudach bez żadnego stopnia.
Nadszedł czas pożegnania szkoły, wspólny obiad i powrót do macierzystych oddziałów. Przydzielono mi zaraz drużynę dwunastu młodych nadliczbowych rekrutów. Po miesiącu, po otrzaskaniu ich z pierwszej trzaski, cały pułk wyruszył na letni obóz w powiecie brzeżańskim i zakwaterował się we wsi Szumlany i w Żukowie. Dowództwo pułku oraz specjalne oddziały, jak pluton łączności, pluton artylerii, pluton saperów, konny zwiad i trzeci batalion liniowy zakwaterował się w Żukowie, natomiast pierwszy i drugi batalion w Szumlanach. Wesoło tu było, bo ta wieś tonęła w zieleni sadów i pól kołyszących się falą dojrzałych zbóż.
Moja kwatera była w stodole u dość bogatego gospodarza. Wieczorami chłopcy romansowali z wiejskimi dziewczętami, bo na wiosce żadna dyscyplina nie przykuła żołnierza tak jak to było w miejskich koszarach.

Jan Domański

W archiwum