Pamiętny dzień 29 czerwca 1919 roku

Wczesnym rankiem, w sam dzień święta Piotra i Pawła, ojciec mnie obudził, abym wyprowadził na pastwisko klacz ze źrebakiem. Poranek był ciepły i piękny. Słońce pojawiło się różowo zza Sykorowych świerków, zwiastując pogodny i gorący dzień. Skowronki śpiewały, unosząc się ponad polami zbóż, na których perliła się obficie srebrzysta poranna rosa. Ranek był tak wyjątkowo spokojny, jakby sam Chrystus zstąpił z niebios na tę nieszczęsną ziemię. Nigdy nie przepuszczałem, że ten cudny poranek przyniesie tak fatalny dzień w moim życiu.

Około godziny dziewiątej rano dały się słyszeć dalekie grzmoty artylerii. Jakaś błoga otucha wstąpiła w serce, że te strzały wydawały się dzisiaj bliżej, niż do tej pory. W sercu rodziło się pragnienie, żeby te strzały były już za górą, ponieważ tylko one mogły nam przynieść wolność, o którą ludzie prosili Boga i wypatrywali swoje oczy. Z tą nadzieją, że ten świetlany dzień może jest już niedaleki, wsiadłem na klacz i pocwałowałem do domu. W wiosce, jak zwykle w święto, było spokojnie, tylko ptaki ćwierkały radośnie po drzewach, radując się ciepłym czerwcowym dniem. Umyłem się i ubrałem w czystą białą koszulę i siadłem do śniadania, które mi matka podała. Nagle widzę jak kupa dzieci z wrzaskiem biegną ulicą i krzyczą.
— Ukraińcy rabują Michała Olendra!
Nie skończyłem jeszcze śniadania, jak uzbrojona banda wpadła na nasze podwórze.
Dawaj sato, chlib, mid i wsio szczo majesz [Dawaj szybko, chleb, miód i wszystko co masz]! — krzyczeli do ojca i grozili nahajami.
Na próżno ojciec się usprawiedliwiał, że przecież już nic nie ma. Zaczęli przetrząsać w mieszkaniu, na strychu i w zabudowaniach gospodarczych. Po dokładnej rewizji przyszła kolejka na szopę, w której stał połamany wóz, brony, pług i inne rzeczy. W szopie była jama na ziemniaki, do której schowaliśmy ostatni worek pszenicy, ważący około 120 kilogramy. Ten worek zboża stanowił nasze całe zasoby do żniwa, które były dość daleko.
Mnie od razu czmychnął nahajem przez plecy, abym wyciągał wszystkie narzędzia z szopy. Gdy szopa została opróżniona, zaczęli szukać jamy. Jama, chociaż była przysypana grubo rupieciami, ale dała się słyszeć próżnia. Odkryli wejście i zobaczyli worek zboża.
A ce szczo, ty skurwyj synu? [A co to, ty skurwy synu?]
Wlali ojcu kilka nahaji znowu i — Wytiahaj na werek [Wyciągaj na wierzch].
Komendant tej brygady, wysoki, barczysty, czarnowłosy łotr w randze chorążego, zaczął sypać pod adresem Polaków różne przekleństwa i nazwy.
Bery ty Antku miszok i taszcy na wiz [Bież Antku ten worek I nieś go na wóz] — powiedział, zwracając się do mnie.
— Ja jeszcze nie mam siły podnieść tego worka — odpowiedziałem.
On zamachnął się nahajem, ale na szczęście nahaj owinął się o belkę. Zanim on zdążył go odwinąć, ja dałem dęba do sadku. Może największym moim szczęściem było to, że w tej chwili było ich tylko dwóch i to jako szarża, bez karabinów. Rozwścieczony narobił krzyku na żołnierzy.
Dawajte skoro krisy [Dawać szybko karabiny]. Na krzyk ,krisy’, ja nie czekałem, tylko dałem susa w konopie. Chorąży i Hajdamacy z karabinami zaczęli mnie szukać po krzakach za stodołą. Nabrałem strachu, że może pójdą wpław też przez konopie, więc nie czekając, podczołgałem się na czworaka aż do łąki. Aby dać sobie większe szanse bezpieczeństwa, poczołgałem się aż do rzeki, która była porośnięta wysokim tatarakiem i rzeżuchą. Może źle zrobiłem, że aż tu się zaczołgałem, ale jak mówią, ,tonący brzytwy się chwyta’. Oni po przeszukaniu wszystkich krzaków i zarośli, powrócili na podwórze. Ja usunąłem się po pas w wodę i czekałem, co to dalej będzie? Wreszcie w wiosce krzyki ustały, więc byłem pewny, że ta banda obrabowała wszystko i odjechała. Chociaż dzień był skwarny, ale woda ocieniona w szuwarach była chłodna. Siedząc w cieniu szuwarów, poczułem chłód. Tak oczywiście było, że oni odjechali i to było moje nieszczęście, gdyż za chwilę czasu odegrała się ta kulminacyjna scena na oczach całej Bogdanówki.

Tuż nad rzeką rosła duża kupa wikliny, którą ja wybrałem jako dobre miejsce na wyschnięcie mojego ubrania. Banda Hajdamaków dokonała wtedy, co chciała, załadowali wszystko na wozy i udali się w kierunku Białkowiec. Gdy oni minęli dom Pająka i stawek, zdążając ku grobli, ja w tej chwili wylazłem z rzeki i szedłem do krzaka wikliny. Oczy miałem zwrócone na wieś, a nie na drogę. Te dranie jadąc drogą, zobaczyli mnie na łące, gdyż byłem ubrany w czarne spodnie i w białą koszulę, a przestrzeń, która nas dzieliła, nie było więcej niż 200 metry. Zatrzymali wtedy wozy, położyli karabiny na drabinie i zaczęli do mnie strzelać jak do zająca. Echo jakoś tak dziwnie odbijało od sykorowych sadów, że ja z początku nie rozumiałem, kto to strzela i do kogo. Dopiero gdy strzały zaczęły obsiekać liście wikliny, zrozumiałem, że te strzały są wycelowane na mnie. Oni przedtem zabrali mojego ojca na wóz i wieźli z sobą nie wiadomo gdzie i po co. Gdy ojciec zobaczył, że strzelają do syna, wydał przeraźliwy krzyk — Jaśku uciekaj!
Na głos strzałów ludzie wylecieli za stodoły i krzyczeli z całej siły, ,uciekaj, uciekaj’. Och, jak moja biedna mama wtedy krzyczała razem z innymi kobietami i dziewczętami. Ja leciałem jak wicher prosto na Wysoką Górę, a pociski co chwilę ryły suchą ziemię. Gdzieś w połowie góry należącej do Jaśka Jagły, byłem zmuszony upaść na ziemię, aby złapać trochę tchu, bo myślałem, że mi serce pierś rozwali. Niema chyba człowieka, który by bez westchnienia poradził pełnym biegiem przelecieć naszą Wysoką Górę. Zerwałem się na nogi i dalej biegiem na szczyt, a pociski znowu posypały się z gwizdem. Jeszcze chwila i już byłem za górą. Było to w samo południe, kiedy słonko piekło czerwcowym żarem. Otarłem czoło rękawem z potu, który strumieniami zalewał mi oczy.
W tej chwili przyszło mi na myśl, że może oni wyłożą konie od wozów i zechcą mnie gonić? A może już jadą? Góra zasłaniała mi widok i czułem się niepewny, chociaż na polach rosło żyto jak las. Strach przed pogonią zrobił to, że postanowiłem uciekać aż na granicę Bogdanówka – Ostaszowce, aby mieć szerokie pole widzenia, a na wypadek pogoni, uciekać do Ostaszowiec do moich dalekich krewnych.
W polu nie było żywej duszy tylko żyto i pszenica, już w kłosach, poruszane lekkim wiatrem, falowały srebrzystą falą. Tutaj czułem się bezpieczniej, mając doskonały wygląd w szerokie przedpole. Usiadłem pod granicznym kopcem, na którym w trawie sterczało kilka małych drewnianych krzyżyków, stawianych podczas procesji idącej latem w pola, prosząc Boga o obfite zbiory. Patrząc na ten kopiec i na krzyżyki, z mojej piersi wyrwała się jakaś bolesna skarga. Boże, Ty, który byłeś stróżem naszych rodzin i tych złocistych pól ojczystych od wieków, przynieś nam wolność, aby wreszcie ustało to bezprawie i niepewność życia. Spoglądając dokoła, nigdzie nikogo nie było widać, tylko koniki polne brzęczały w zbożach na różne głosy, ciesząc się naturą, którą Bóg tak hojnie obdarzył. Niebo nie plamiła ani jedna chmurka, a słońce siało swoje złote promienie, nadając polom zbóż uroczystego tonu i majestatu. Monotonny szum zbóż i to, co przed chwilą przeżyłem, podziałało na mnie tak sennie, że nawet nie potrafię wytłumaczyć, jak się to stało, że usnąłem twardym snem.

Jak długo spałem, trudno powiedzieć, gdy nagle ktoś mnie ręką obudził. Kiedy otworzyłem oczy i zobaczyłem dwóch żołnierzy z karabinami na plecach. to aż zdrętwiałem Szybko się jednak opanowałem, widząc, że tych żołnierzy nie widziałem w domu podczas rabunku.
Szczo ty tu robysz chłopcze w polu? {Co ty tu robisz chłopcze w polu?} — zapytał jeden z nich.
Niczo. Wyjszowim sobi i zachtiło sia meni spaty i zasnów [Nic. Wyszedłem sobie i zachciało mi się spać i zasnąłem].
A ty z jakoho seła? [A ty z jakiej wsi?]
Ja z Bohdaniwky [Ja jestem z Bogdanówki].
W Bohdaniwcii jist bohato wijska? [A w Bogdanówce jest dużo wojska?]
Nie. Buty w rano, ałe pojichały dali [Nie. Były w rano, ale pojechały dalej].
W jaku storonu pojichały? [W jaką stronę pojechały?]
Ja ne znaju w jaku, ałe wid nas pojichały deś na Nesteriwci. [Ja nie wiem w jaką, ale od nas pojechały gdzieś na Nesterowce].
Wtedy jeden do drugiego powiedział,
— A ja ci mówię Wacławie, że te chamy uciekają całą parą.
Duch wstąpił we mnie, słysząc polską mowę.
— Panowie Polacy, bo ja też Polak?
— My jesteśmy Polacy i uciekamy z frontu, z Ukraińskiego wojska. Więc powiedz nam, którędy dostaniemy się do Cebrowa, aby nie być w żadnej wiosce?
— Do Cebrowa panowie mogą za godzinę dojść tędy prosto przez las ostaszewski i na tej drodze nie ma żadnej wioski z wyjątkiem leśniczówki.
Oni prawdopodobnie byli z dalszych stron, ponieważ nie wiedzieli okolic Cebrowa. Byli młodzi, może po dwadzieścia kilka lat żołnierze.
— Polacy są już w Złoczowie, a może i nawet bliżej, więc za dzień czy dwa będą na pewno tutaj — powiedział jeden do mnie zapalając papierosa.
Zarzucili karabiny na plecy, powiedzieli dowidzenia i poszli wprost na las ostaszewski.

Kiedy słońce powoli zniżało się na zachodzie, ja zacząłem zbliżać się do wioski, tak że ze szczytu Góry widziałem wieś, jak na dłoni. Przed zachodem słońca, znowu było słychać jakieś krzyki. Jakaś banda ponownie tłukła na ulicy obok mieszkania Marciniszyna.
Bałem się iść do wioski.
Po skwarnym dniu nastąpił chłodny wieczór i zerwał się lekki wiatr. Zboże i trawę spowiła rzęsista rosa, więc idąc przez zboże zmoczyłem się cały i poczułem przenikliwy chłód. Zimno i głód zmusił mnie do powrotu, bo oprócz cienkich spodni i koszuli nic na sobie nie miałem. Kiedy wszedłem na nasz ogród w wiosce była grobowa cisza, tylko na wieży kościoła chrapała sowa i gdzieś tam odezwał się szczek psa. W konturach budynków nie błyszczało ani jedno światełko. Była to jak raz północ, bo po dachach zaczęły tu i tam piać koguty. Noc utuliła ludzi swoimi skrzydłami i wszyscy spali twardym snem po burzliwym dniu. Wszyscy spali snem sprawiedliwym, oprócz mojej matki i ojca. Kiedy cicho wchodziłem do kuchni, powitał mnie nasz wierny pies, który skakał, dotykając moją twarz jęzorem. Matka od razu poznała, że pies wita znajomego. Mój Boże, przecież to jest wiadome, że matka jest jakby najwierniejszy pies. Ona to czuwała i wypatrywała się w ciemności nocy za tym, którego życie wisiało na włosku. Moment ten żyje w mojej duszy do dzisiaj i żyć będzie do mojej śmierci. Ojciec siedział w ciemnym mieszkaniu i napewno myślał o tym, co się ostatnio działo i co się może dziać jeszcze. Ja się dopiero teraz dowiedziałem od ojca, że te rabusie wyjeżdżając z wioski, zabrali jego sobą. Po co go brali trudno wiedzieć? Jedno jest pewne, że nie wieźli go na wesele. Gdy się rozpoczęła strzelanina i to polowanie im się nie udało, zamiary do ojca wzięły inny obrót. Zbili ojca nahajami i kopniakami i dali mu rozkaz:
— Idy teper ty skurwyj synu do domu i na hodynu szestu a weczer pruwedy toho swoho Polaczka. A jak nie to tobi kula w łob i spałymo ciłe seło. [Idź teraz ty skurwy synu do domu i na szóstą godzinę w wieczór przyprowadź tego swego Polaczka. A jak nie to tobie kula w łeb i spalimy całą wioskę].
U nich było to zrobić to tak, jak papierosa zapalić.
Kobito ta ti czorty toho tyżnia rostrilały kilka osib, nechajże chłopczysko wtikaje deho oczy nesut. [Kobieto, te czorty w tym tygodniu rozstrzelali kilka osób, niech chłopczysko ucieka jak daleko go oczy poniosą] — powiedział cichutko mojej matce jeden nam nieznany mężczyzna, który jeździł z nimi na podwody.

My wszyscy uciekli z domu, czekając, co to będzie o godzinie szóstej?
Na szczęście w ich planach nastąpiła poważna zmiana.
Cała ich banda pojechała do Białkowiec, gdzie zabili sporo kur i kaczek i tam rozpoczęli to gotować. W tym samym czasie przyjechała do nich jakaś im znajoma banda ze Server, która przywiozła całą baryłkę wódki. Mając pieczone kury i wódkę rozpoczęli zabawę na całego. Za pewien czas upili się w sztok i pokładli się pod drzewami spać. Chłopi, którzy byli z nimi na podwodach, wykorzystali ten moment i uciekli z wozami w pole, zabierając wszystko, co było na wozach. W polu to wszystko zwalili do rowu i mając próżne wozy, uciekli, każdy w swoją stronę. Gdy się banda obudziła i zobaczyli, że nie ma wozów ani rzeczy, wpadli w furię i zaczęli bić, kogo tylko spotkali. Od wójta zażądali, aby natychmiast dał im pięć wozów na podwód. Wójt, będąc Ukraińcem, czuł się odważniejszy niż Polak i powiedział, że żadnych podwód już niema. Napewno jemu też zależało na Ukrainie, gdy odważył się dodać, że ,wy nie bronicie Ukrainy’.
Polaky wże błyśko a wy po zadu wojujety z kurmy i z horiwkoju, a ne dumajety o oboroni Ukrainy [Polacy już są blisko a wy tu z tyłu wojujecie z kurami i z wódką, a nie myślicie o obronie Ukrainy].
Za te słowa, bez pardonu dostał kulę w łeb i skończyło się jego urzędowanie.W wiosce powstała straszna panika i wszyscy uciekali, gdzie kto mógł. W jakiś sposób dorwali dwa czy trzy wozy i odjechali w kierunku Nesterowiec zapominając o tej szóstej godzinie.
Dzień po tym, strzały dały się słychać już koło Zborowa.

Ja w tę fatalną noc bardzo się przeziębiłem, miałem gorączkę i silne kłucie w plecach. Matka natychmiast stawiała mi bańki i robiła nacieranie. Bałem się spać w mieszkaniu, więc spałem na strychu, będąc gotowy uciekać, gdyby taka ewentualność zaszła.

Następnego dnia przed zachodem słońca, setki Ukraińców uciekało wpław przez pola w kierunku Jezierny, a polskie karabiny maszynowe zatrajkotały już na naszych polach zwanych Odgaju. Za chwilę czasu oddziały polskie, 40 pułk piechoty wkroczyły ku niewysławionej radości do Bogdanówki. Zaciągnęli linię frontu na naszej Górze, a reszta żołnierzy rozlokowali na noc po gospodarstwach. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem polskie wojsko, które było tak bardzo odmienne od ukraińskiego. Tej nocy spałem już w mieszkaniu, widząc, że od tych band dzieli nas linia frontu wojska polskiego. O świcie dnia wojsko poszło dalej, a do wioski przybył batalion 26 pułk piechoty.

Mojemu ojcu i matce donieśli sąsiedzi i znajomi, że to, co się działo 29 czerwca było robotą naszego sąsiada, Iwana Hreczkosija. Byli świadkowie, jak ta banda pytała tego dnia:
De żywe Iwan Hreczkosij? [Gdzie mieszka Iwan Hreczkosij?]
Skąd oni jego znali?
Otóż tego dnia bawił u Iwana Hreczkosija jego szwagier z Żółkwi, który był oficerem w tej sławnej z terroru brygady Sokalskiej. Iwan służąc w 13 pułku Ułanów w Żółkwi za czasów pokojowych pod zaborem Austrii, zapoznał swoją obecną żonę, ożenił się i ją sprowadził do Bogdanówki. Pamiętam jak w 1912 roku mój ojciec z grzeczności jeździł swoimi końmi na stację w Jeziernie po Iwana żonę, Marię. Maria była przyjemną kobietą i żyła z moją matką w dobrych sąsiedzkich stosunkach. Obecna wojna pomieszała ludziom rozumy, więc Iwan stał się zdecydowanym wrogiem Polaków, trzymając jednak na smyczy swój gniew w tajemnicy. Jego szwagier z Żółkwi mając obecnie sposobność, zawitał po ośmiu latach do siostry na kilka dni. Musiał więc powiedzieć swoim kolegom, że będzie w Bogdanówce u Hreczkosija. A że oni przyjechali w celach rabunkowych, więc od Hreczkosija dostali wszystkie dyrektywy co do polskich domów. Udali się zaraz do Michała Olendra, a stamtąd nie pytając nikogo, przyszli bezpośrednio do nas. Siłą faktu, nikt tylko Iwan był tym przewodnikiem, bo chyba z ducha świętego oni nie wiedzieli, które domy były polskie.

Po zakwaterowaniu się 26 pułku piechoty u nas, dowódca od kogoś się dowiedział, że wieś jest mieszanej ludności, a szczególnie o tym zajściu z 29 czerwca. Wydał rozkaz wójtowi, aby posłał policjanta i przyprowadził mnie na jego kwaterę. Policjant gminny przyprowadził mnie do wójta i oddał żołnierzowi służbowemu, który zaprowadził mnie na kwaterę tego oficera w domu Zośki Smaruń. Po drodze zapytałem żołnierza, po co mnie tam pan prowadzi?
— Nie wiem panie ładny, ale si pan dowi. Pułkownik jest bardzo fajny chłop — odpowiedział lwowskim akcentem.
Zameldował swoje przybycie, trzasnął obcasami i wyszedł z mieszkania. Za stołem siedział oficer z błyszczącymi plecionymi naramiennikami, które ja po raz pierwszy zobaczyłem. Był to człowiek średniego wieku, a przed nim siedział młody jak panienka oficer. Na stole była rozłożona mapa, na której coś ołówkiem kreślił młodemu oficerowi, a obok leżała lornetka, paczka cygar i przybory do pisania.
— A więc szczęśliwej drogi i hulaj pan z Bogiem — powiedział pułkownik.
Oficer zasalutował i wyszedł.
Pułkownik wtedy zwrócił się do mnie i powiedział abym usiadł na krześle. Zdjął okulary, zapalił grube cygaro i zapytał — Czy ty młodzieniaszku palisz?
— Nie, panie pułkowniku. — Ile masz lat?
— Siedemnasty rok rozpocząłem.
— Wnet będziesz żołnierzem. Jak ci na imię?
— Jan Domański.
— Prawdziwe polskie nazwisko. Masz jakąś rodzinę może w Radomiu.
— Nie, panie pułkowniku.
— Jak się wam tutaj żyło za panowania tych ,karaimów’?
— O, bardzo źle panie pułkowniku.
— Otóż chłopcze powiem ci, w jakim celu wydałem rozkaz aby cię tu przyprowadzić. Z relacji ludzi dowiedziałem się, że miałeś być rozstrzelany 29 czerwca. Opowiedz teraz dokładnie, jak to było od początku do końca.
Wysłuchał wszystko z uwagą i powiedział:
— Mówisz, że jadłeś śniadanie, gdy dzieci biegły drogą, wołając, Olendra rabują. Kto jest ten Olender, Polak czy Ukrainiec?
— To jest Polak.
— Daleko mieszkasz od tego Olendra?
— Kilka chat tylko.
— A te kilka chat, to kto to są Polacy czy Ukraińcy?
— To są Ukraińcy.
— Jak to się stało, że ci rabusie od Olendra udali się wprost do waszej zagrody?
— Musiał być ktoś, kto im wskazał polskie domy.
— Zna pan dobrze Iwana Hreczkosija?
— Od dziecka.
— Jakie były wasze stosunki sąsiedzkie przez ubiegłe lata?
— Stosunki na ogół były dość dobre.
— Ale widzi pan, czas ulega zmianie i te stosunki ze względów politycznych mogły nabrać charakteru wrogiego. Mnie rozchodzi się oto czy jesteś pewny, że to robił Hreczkosij? Nie powinieneś taić ani się litować, bo on nad tobą się nie litował. Muszę jednak dodać, że oskarżenie musi być oparte na jasnych dowodach, bo tu chodzi o życie człowieka. Teraz jest prawo wojenne i kto te prawa przekracza, może być ukarany nawet kulą albo szubienicą. Ukraińcy tego prawa nie przestrzegają, ponieważ ta ich armia i w ogóle Ukraina nie jest uznana za państwo przez Ligę Narodów, gdy Polska jest uznana i jest pod kontrolą mocarstw światowych. Nam nie wolno strzelać ludzi jak kaczki na polowaniu, ale jeśli są dowody, to naturalnie sąd wojenny ze zbrodniarzami się nie patyczkuje.
To wszystko, co mi pułkownik powiedział, zrozumiałem, że brakowało tylko powiedzieć tak to on, i Iwan mógł się znaleźć przed sądem wojennym. Chociaż wiedziałem, że to na pewno jego robota, ale nie złapałem go na gorącym uczynku, więc sumienie mi nie pozwoliło, ażeby za jedno słowo miał zginąć ojciec kilkoro drobnych dzieci.
— Staraj się chłopcze tę sprawę wyśledzić dokładnie i daj znać na posterunek żandarmerii lub formacji wojskowej, o ile taka gdzieś w pobliżu będzie. Myślę, że czujesz się dzisiaj szczęśliwy, gdy są już swoi Polacy — powiedział Pułkownik na zakończenie.
— Tak, to jest prawda, ale po tej fatalnej nocy czuje się bardzo chory.
— Co ci właściwie dolega?
— Przeziębiłem się w nocy. — A więc udaj się do lekarza.
— Nie mamy lekarzy dzisiaj, panie pułkowniku.
— Ach, rzeczywiście gdzie ich obecnie szukać? Ja ci napiszę karteczkę do naszego wojskowego lekarza, może on ci coś da na polepszenie.
Zawołał służbowego i dał mu karteczkę.
— Zaprowadź tego chłopaka do naszego lekarza — powiedział do niego.
Na podwórzu Fedka Żurawla stał duży sanitarny wóz, a w mieszkaniu urzędował z sanitariuszami lekarz przy opatrunku nóg, które żołnierze w czasie marszu poodbijali. Po zakończeniu ich pracy, żołnierz wprowadził mnie, dając lekarzowi kartkę pułkownika.
— Rozebrać się do pasa — powiedział doktor do mnie i po zbadaniu dodał — Jesteś trochę chory, ale to wnet przejdzie.
Dał mi pastylki i coś do nacierania.
— Jeśli masz matkę lub siostrę, niech ci dobrze nasmaruje plecy.
Po dwóch dniach pułk pomaszerował dalej i wydawało się, że cała zgroza minęła bezpowrotnie. Była to jednak wielka pomyłka.

Jan Domański

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

W archiwum