Czas powojenny 1921 – 1923 r.

Dziś, gdy umilkły armaty i anioł pokoju przeleciał ponad zniszczonym krajem, trzeba było myśleć o życiu i dobrze zawinąć rękawy, aby podnieść z ruin to wszystko, co padło ofiarą sześcioletniej burzy wojennej. Być może przed każdym stało to zagadnienie, czym ruszyć z miejsca, kiedy wszystko leżało w bezruchu?
Aby wybrnąć z tego koszmaru, potrzebny był kapitał, a którego wcale nie było. Pieniądze zaborczych państw, jak Rosji, Austrii i Niemiec, spadły i stały się zabawką dla dzieci, którzy lepili nimi ściany lub stroili lalki. Tymczasowa waluta polska w markach była nic nie warta, ponieważ nie miała żadnego podłoża złota. Dzisiaj chłop sprzedał za marki krowę, a jutro za te pieniądze kupił kurę, a pojutrze tylko jajko. W tym chaosie giełdowym trzeba było mieć żelazny zmysł i oczy jak u raka, aby zobaczyć i przewidzieć, jaka zmiana nastąpi jutro.
Mój rodzinny dom trochę się z biedy otrzepał tak, że kawałek chleba był, ale nic więcej. Powoli jakoś się żyło z dnia na dzień i mieliśmy nadzieję, że czas się unormuje i nadejdzie dzień lepszego jutra. ,Człowiek myśli a Bóg kreśli’, tak mówi stare nasze przysłowie. Jedna bieda nie może być aż tak wielkim nieszczęściem.
Naszą rodzinę nawiedza dodatkowa bieda i to nie mała, ciężka choroba matki. Matka, która przez całą wojnę walczyła z biedą, była na zdrowiu bardzo podupadła. 29 czerwca 1919 roku był dla matki tym dniem, który zrujnował jej serce do ostateczności. Kilka dni po tym rabunku i strzelaninie matka doznała zawału serca. Ataki powtarzały się coraz częściej, a lekarzy było bardzo mało. Tu i tam można było jeszcze lekarza znaleźć, ale co to dało, jeśli lekarz nie miał żadnych lekarstw. Dla matki był potrzebny lekarz od chorób sercowych, a takiego w naszych okolicach w ogóle nie było. Za byle jakie lekarstwo płaciło się słono, nie tysiące, lecz miliony marek. Robiliśmy co mogli, aby matkę przy życiu utrzymać, ponieważ ona była całym fundamentem i duszą rodziny. Ona była jeszcze młodą kobietą i nie był na nią czas, aby nas pozostawiła.
Po wojnie zaczęli wracać z wojska różni lekarze, więc wrócił też do Załoziec dobry lekarz od chorób sercowych. Tam udaliśmy się z matką, gdzie lekarz w sekrecie powiedział ojcu; — Choroba jest bardzo ciężka, a wobec spóźnienia, jest prawie nie do wyleczenia. Będę się starał, co jest w mojej mocy trochę ją zaleczyć, ale o wyleczeniu nie ma mowy.

Nie wierzyliśmy temu lekarzowi, więc udaliśmy się do Tarnopola. W Tarnopolu była identycznie ta sama odpowiedź, że jest już za późno. Nie mieliśmy już innej rady, tylko udać się do słynnej kliniki we Lwowie. Tam po dokładnym zbadaniu i prześwietleniu, powiedzieli nam to samo. Wszystko pociągało za sobą ogromne koszta, a poprawy w matczynym sercu nie było żadnego. Tonący jednak i brzytwy się chwyta.
W Jeziernie była sławna znachorka Wiktoria, znana potocznie Wiktusia, która miała prawo leczenia ludzi zatwierdzone przez państwo. Wiktoria była już kobietą starą, mając około 80 lat, ale miała w sobie jakiś dziwny dar leczenia. Do niej przyjeżdżali ludzie nie tylko z okolicy, ale nawet z Krakowa, Warszawy i innych miast. Żaden szpital ani doktor nie zabraniał jej leczenia, ponieważ ona nie była jakaś tam szarlatanka, ale wykwalifikowana znachorka różnych chorób.
Poszliśmy do niej z matką. Po dokładnym zbadaniu powiedziała, że dla tej choroby lekarstwa już nie ma. Straciliśmy wtedy ostatnią deskę uratowania matki.
— Ja mogę ją utrzymać jeszcze przy życiu rok, dwa a może i więcej, ale ona musi się dostosować do moich przepisów, to znaczy odsunąć się zupełnie od gospodarczych kłopotów i zmartwień — powiedziała nam.
Przepisała matce, co ma jeść i jakieś lekarstwa. Odsunąć się od kłopotów i zmartwień, miało być tym, co mogło matce życie przedłużyć. Mój Boże, czy w tym czasie można było tak żyć bez troski, jak jej powiedziała? Każdy, kto ten czas pamięta, powie bez wachania, że bez kłopotów było wtedy tak trudno żyć, jak przepchać woła przez ucho igielne. Dla ludzi cieszących się dobrym zdrowiem kłopoty były do zniesienia, bo chociaż był biedny, ale nie był smutny, natomiast z człowiekiem chorym sprawa była zupełnie inna.


Zbudzona do życia Rzeczpospolita Polska, na ruinach zgliszcz znalazła się w bardzo ciężkim położeniu. Czym ją było dźwignąć, gdy faktycznie nic nie było. Nad wyczerpanym, zniszczonym i wyzutym z wszystkich zasobów krajem, na zgliszczach miast i wsi, nad zamilkłymi fabrykami, kopalniami i warsztatami pracy, krążyła bieda i pustkowie jak jesienna noc. Dyplomaci i fachowcy łamali sobie głowy w jaki sposób uruchomić to wszystko, nie mając na to ani potrzebnych materiałów, ani maszyn, ani kapitału, za który można by było sprowadzić to wszystko zza granicy. Mimo wszystko chłopskie pola, orane do tej pory armatami, przybrały wygląd przedwojenny. Ściągano kolczaste zasieki drutu, zasypywano okopy, a pracowite konie mierzyły od świtu do nocy pola, ciągnąc pługi po tych twardych odłogach i drogach. W zapłatę za ten ciężki trud zaszumiały pola złocistą pszenicą i żytem, a sierpień pokrył te pola kopcami jak gwiazdy niebieskie firmament.
Zaczynając od granicy rosyjskiej tylko do Lwowa, było zniszczonych około 60 mostów i tuneli kolejowych. Stacje kolejowe w 60% były zniszczone kompletnie, a te które jeszcze stały, wymagały generalnego remontu, bo były bez dachów, drzwi i okien. Zborów, nasze powiatowe miasto, było tak zniszczone, że trudno było znaleść nieuszkodzonego budynku. Życie ludzi kotłowało się w tych ruinach i ruderach, pokrytych na gwałt byle jak. Koszary wojskowe w Zborowie uległy całkowitemu zniszczeniu. Gmach starostwa i gmach sądu powiatowego stał bez dachu, drzwi i okien, więc urzędowała tu cała kupa wron, wróbli i kawek. Starostwo musiało przenieść się do Pomorzan, a Sąd Grodzki do Załoziec, bo w Zborowie nie było gdzie urzędować. Koszary wojskowe w Tarnopolu i w Złoczowie były w 50% zniszczone.
W tej chwili najważniejsze były jednak mosty i stacje kolejowe. Saperzy i armia zmagali się przez wiele dni i nocy przy budowie mostów i tuneli kolejowych, często prymitywnymi sposobami, ponieważ żadnych dźwigów ani maszyn nie było. Murarze, cieśle, stolarze i inni pracowali uporczywie przy podniesieniu z ruin tak bardzo potrzebnych budynków kolejowych. Pomimo tego ogólnego ubóstwa, Polska rosła bardzo szybko z ruin, dzięki ciężkiej pracy obywateli. Dosłownie za rok od zakończenia działań wojennych, dymiły na liniach kolejowych pociągi, wioząc z zachodu materiały budowlane, węgiel i towary tak bardzo nam tutaj potrzebne. Natomiast ze wschodu jechały od nas pociągi, naładowane zbożem, bydłem i drobiem do potrzebujących zachodnich województw. Naród działał spontanicznie, nie czekając na pomoc rządu. W miastach powstały nowe restauracje i piekarnie. Otworzono nowe sklepy i składy drzewa budowlanego oraz uruchomiono różne warsztaty i cegielnie.
Skąd się to wzięło i kto udzielił na to funduszy? To była sprawa tych, którzy rozpoczęli tę pracę. Trzyletnie tempo pracy zmieniło kraj nie do poznania.


Jeśli chodzi o naszą własną gospodarkę, to w ciąż były niedociągnięcia spowodowane chorobą matki. Od 1920 roku matce zdrowie nieco się poprawiło, ale była całkowicie niezdolna do wykonywania pracy fizycznej. Ciągle obawialiśmy się tego, że pewnego dnia silniejszy atak może przerwać matczyne życie. W tym czasie nie chodziło nam o jej pracę, ale o to, żeby żyła. U ludzi, choć było ubóstwo i niedostatek, ale życie było o wiele weselsze niż w naszym domu. U nas wciąż było to samo, troska o życie matki.
W tym nastroju minęły lata od 1920 aż do połowy 1923 roku. Ja rozpocząłem 21 rok życia i nadszedł czas na moją służbę wojskową. W maju 1923 roku zostałem wezwany do komisji poborowej. Komisja uznała mnie za zdolnego do wojska, a więc jesienią będę musiał opuścić dom na dwa lata. Martwiłem się, kto pomoże mojemu ojcu, gdy matka była chora a reszta rodzeństwa była jeszcze zbyt młoda, aby pracować. Mój brat, Michał, miał wtedy dopiero osiem lat. W tym roku, chociaż matka nie pracowała, ale było o wiele weselej, ponieważ na ogół w porównaniu z ubiegłymi latami, czuła się lepiej.

Młodość jest młodością i świat był młodemu miły. Tego lata zapoznałem młodą, szesnastoletnią dziewczynę na nazwisko Marysia Chatuś, która przyjechała z matką i z bratem Stefanem ze Lwowa na wakacje do naszych sąsiadów Gerców. Wesoło spędzaliśmy czas wieczorami przez sześć tygodni, gdzie przy harmonii tańczyli, śpiewali i romansowali jak zwykle ludzie w tych kwitnących latach. Wieczorem, przed ich wyjazdem do Lwowa, spędziłem czas z Marysią tylko w cztery oczy, gdzie dziewczyna dobrze się popłakała. Obiecałem jej, że gdy pójdę do wojska, zajadę zaraz do Lwowa, gdy tylko nadarzy się okazja. Na pożegnanie nazajutrz rano, jej matka pani Chatuś, powiedziała mi;
— Panie Janku, ja wiem, że rozstanie nasze jest bardzo smutne a szczególnie mojej Marysi, która tutaj czuła się jak w niebie. Pamiętaj pan o nas wszystkich dla dobra Marysi, aby się w szkole nie zapominała

Kilka dni po ich wyjeździe, zasypali mnie listami. Stefek pisał, że Maryśka chodzi jak otruta, bo tęskni jej dziewczęce serce za tobą. Maryśka, która wyznała mi to dawno, powtarzała i przypominała mile spędzony czas, mając nadzieję, że któregoś dnia spotkamy się znowu i odnowimy naszą słodką przyjaźń.

Jan Domański

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

W archiwum