W połowie listopada 1923 roku dostaję kartę powołania, abym trzeciego grudnia stawił się do służby wojskowej w 52 pułku piechoty w Złoczowie. Ojciec czuł się bardzo roztargniony, że zabierają mu jedyną siłę do pracy. Matka, jak każda matka, płakała każdego dnia, że będę musiał cierpieć w wojsku przez dwa długie lata.
Trzeciego grudnia rozpocząłem służbę wojskową.
Dowódcą pułku był pułkownik Powroźnicki z rosyjskiej carskiej armii. Był to człowiek ostry jak brzytwa i nieludzki. Dowódcą mojego batalionu był major Mancewicz, taki sam charakter jak Powroźnicki. Dowódcą kompanii był kapitan Tobiasiewicz z armii austriackiej, który był człowiekiem może zbyt dobrym. Wszyscy oficerowie i starsi podoficerowie pochodzili z dawnych wojsk zaborczych Rosji, Austrii i Niemiec, z wyjątkiem kilku oficerów, którzy pochodzili z wojsk legionowych z czasów wojny. Oficerowie, którzy byli przyzwyczajeni do surowej dyscypliny armii zaborczych, dzisiaj stosowali to samo. Dyscyplina, której podobno nie było w czasie wojny, nabrała teraz jakiejś ostrej i nie ludzkiej energii w stosunku do młodych rekrutów. Dowódca pułku narzucał autorytet podwładnym, ci narzucali oficerom młodszym i tak stopniowo był nakręcony cały aparat podoficerów, co w rezultacie odbijało się na tym ostatnim młodym szaraku. Często zdarzały się wypadki mordobicia, a za co taki pan władca nigdy nie został ukarany.
Adiutantem pułku był major Więckowski z armii austriackiej. Ta chodząca gangrena, to był człowiek, którego można było wstawić w poczet młodszego brata Lucyfera. Łaził ciągle po koszarach pułku jak zmora ze swoim dużym psem, a na pasku obok ręki stale wisiała skórzana splotka. On bez żadnego wachania mógł ściągnąć nahajem żołnierza przez plecy, za to, że nie przyjął dobrze postawy zasadniczej, lub nie zasalutował, tak jak pan adiutant sobie życzył. Jego pies, buldog, był cenniejszy niż sto młodych rekrutów.
Podoficerowie byli przyzwyczajeni do picia wódki za pieniądze biednego rekruta. Gdy tej życiodajnej osłody zabrakło, mścili się nad rekrutami, jak tylko chcieli. Po apelu, kiedy w koszarach nie było już oficerów, ponieważ oni mieszkali prywatnie w mieście, dla podoficerów rozwijało się całe mocarstwo. W nocy wyprawiali niesłychane brewerie i burdy, robiąc pobudki po dziesięć razy, śpiewanie pod łóżkami lub szermierka w kalesonach na zimnym korytarzu na boso. Rano mycie bez koszul pod studnią w lodowatej wodzie, modlitwa na szybko, pić kawę na gwałt, po obiad kaczym krokiem z menażką w zębach i czyszczenie butów na mrozie.
Kapitan Tobiasiewicz wprawdzie tego nie lubił i podczas jego obecności, wszyscy obchodzili się po ludzku. Za to, jak Boga w domu nie było, to święci robili, co chcieli, a nikt nie odważył się stawać do raportu z zażaleniem, bojąc się późniejszych represji młodszych oficerów lub podoficerów.
Pierwsze dni w wojsku były dla mnie czystym piekłem. Po tygodniu, w sobotni wieczór, przyszedł pijany plutonowy po apelu i zerwał całą salę w kalesonach na równe nogi. Gonił nami może godzinę po korytarzach, nie wiadomo za co. Następnego dnia kapitan przyszedł oglądnąć sale żołnierskie i przy tej okazji, gdzie kogoś coś zapytał. Ponieważ on prowadził wykłady z nami już przez pięć dni po dwie godziny, więc pamiętał kilku żołnierzy po nazwisku. Tego ranka zapytał mnie również, skąd pochodzę i ile lat miałem. Może myślał, że jestem ochotnikiem, bo wyglądałem bardzo młodo. Po tym bieganiu po korytarzach w nocy boso, przeziębiłem się tak, że dostałem silnej chrypki gardła.
— Co jest z wami Domański?
— Nie wiem panie kapitanie.
— Służbowy zaprowadzić go zaraz na izbę chorych.
Lekarza w niedzielę nie było, więc felczer dał mi coś na polepszenie. Następnego dnia dostałem gorączki i odesłano mnie na izbę chorych. Po trzech dniach wróciłem do kompanii i jazda w pole na mróz, który ściął ziemię jak kość. Cholerny świat z takim wojskiem, pomyślałem sobie. Uroiło mi się w głowie, że trzeba chodzić do lekarza każdego dnia i udawać chorego, to może mnie zwolnią z wojska. Tak też robiłem. Pułkowy lekarz w randze majora powiedział mi ostatniego dnia, żebym nie przychodził więcej, bo on mnie ukarze za stwarzania sobie choroby.
— Ależ panie majorze, ja naprawdę jestem chory.
Major coś pomyślał i powiedział,
— Dobrze, dobrze, może ja nie potrafię zbadać waszej choroby bez aparatu Rentgena, więc za kilka dni ja was odeślę do Lwowa na prześwietlenie.
W Złoczowie szpital był dopiero w stanie remontowania.
O świcie w samą Wigilię Bożego Narodzenia wyjechałem z kilkoma żołnierzami do Lwowa. Po dwóch godzinach jazdy pociągiem byłem o ósmej rano w szpitalu wojskowym D.O.K. 6 (Dowództwo Okręgu Korpusu). Do podobnej wizyty lekarskiej zjechało się tutaj około stu żołnierzy z różnych pułków i formacji. Wszystkich stopniowo badali, pobierając krew i stawiając przed aparatem Rentgena. Około godziny dziesiątej przed obiadem, podzielili nas na dwie grupy. Jednych faktycznie chorych rozdzielali po salach szpitala, a z moją grupą nic nie robili. Wreszcie przyszedł stary lekarz w stopniu pułkownika.
— Wy łobuzy skończone, udajecie chorych? Nie myślcie, że oszukacie szpital czy mnie. O ósmej godzinie wieczorem wracacie do swoich pułków — powiedział do nas, a zwracając się do sierżanta służbowego, dodał, — Aby się im nie nudziło, proszę dać im godną rozrywkę.
Napuszony pan sierżant z różowymi patkami na kołnierzu wybrał z tej kupy nas siedmiu i w prawo zwrot za mną. Ten drań zaprowadził nas do dużej drewutni, gdzie było około pięć metry bukowego drzewa w planach. Dał nam piły i siekiery i powiedział z uśmiechem, — Ta kupeczka drzewa ma się rozdrobić.
Zamknął drewutnię na klucz i poszedł. My, jako chorzy ludzie zbuntowali się i drzewa nie rąbiemy. On wrócił może za pół godziny i gdy zobaczył, że jeszcze ani jedno polano nie porąbane, powiedział, — Jeśli wam chłopaki jest za gorąco, to możecie się rozebrać.
Mróz był siarczysty i nam zęby już skakały jak rafa w młynku.
— Oho, buntują się na wojsko. To nic nie da i drzewo musi być porąbane!
I znów poszedł. Czekaliśmy jeszcze parę minut, a potem dawaj brać się za drzewo, bo mróz nie żartuje. Jedni rozrzynali piłami, drudzy kłuli siekierami i robota poszła jak z masłem. W sam obiad sierżant przyszedł znowu i powiedział,
— Sytuacja się naprawiła i teraz zasłużyliście na dobry obiad.
Zaprowadził nas do ciepłej kuchni, dał nam zupy, mięsa, herbaty z rumem i chleba ze smalcem. Po obiedzie przyszedł jakiś porucznik, dał nam zapieczętowane dokumenty i powiedział, ażebyśmy byli na stacji kolejowej na czas odjazdu i dodał,— Po Lwowie nie możecie się jednak wałęsać, bo nie jesteście odpowiednio ubrani, więc siedźcie tutaj aż do godziny siódmej.
O Jezusie toć herezja siedzieć tutaj i się nudzić, gdy mam tutaj tak znajomą dziewczynę. Trzech nas nie czkając, poszliśmy do bramy.
— A panowie gdzie się udają? — zapytał wartownik stojący przy bramie.
— Na stację kolejową.
— Mam rozkaz nie puścić was do godziny siódmej i proszę wracać na poczekalnię. Trudno jak nie to nie. Chodząc wtedy w obrębie szpitala, zobaczyłem w wysokim parkanie, naderwaną deskę, przez którą udało mi się wyrwać na miasto. Nikt specjalnie nie zwracał uwagi, bo żołnierze ze szpitala jechali wyglancowani na przepustki, więc ruch w szpitalu był wielki jak zwykle w Wigilię. Na ulicach Lwowa padał lekki śnieg i cały rój ubranych elegancko kobiet, mężczyzn i żołnierzy ubranych na sto dwa, roiło się ulicami. Zapytałem jakiegoś kolejarza, którędy dostanę się na ulicę Potockiego, ponieważ nie znałem Lwowa. Powiedział mi numer tramwaju, siadłem i pojechałem. Na ulicy Potockiego na nieszczęście spotkał mnie patrol żandarmerii wojskowej.
— A strzelec skąd i dokąd? — zapytali od razu, widząc łachudrę w furażerce.
— Ze szpitala na stację kolejową do Złoczowa.
— Dokumenty. No dobrze, ale strzelec nie idzie w należnym kierunku do Głównego Dworca. Znacie numer tramwaju na Główny Dworzec?
— Nie panie wachmistrzu.
— To proszę poczekać, ja pana wsadzę do tramwaju.
Tramwaj wkrótce się zbliżył.
— Proszę wsiadać i nie kręcić się jak oberwaniec po ulicach.
A więc musiałem wsiadać i jechać. Pojechałem dwa przystanki, wysiadłem znowu, bo moim celem było spędzić tych parę godzin u państwa Chatuś, ale bałem się, aby nie spotkać ponownie tych kanarków.
Udało się i zrobiłem im wielką niespodziankę i radość. Wieczerza, wódka, cały splot wspomnień, żartów i śmiechu. Te parę godzin przeszło jak jedna minuta i czas było iść na stację. Abym się nie kręcił, więc Maryśka i Stefek odprowadzili mnie aż na stację. Śmiesznie to musiało wyglądać, jak elegancko ubrana dziewczyna gimnazjalistka, szła trzymając za rękę jakiegoś łachudrę. Rekrutom specjalnie wydawano stare mundury, aby nie mogli chodzić po mieście. Ona jednak się nie wstydziła, tylko szła jakby u boku generała, śmiejąc się wesoło.
Dworzec roił się tłumem ludzi cywilnych i wojskowych jadących na świąteczny urlop w różne strony. Nadjechał pociąg, ostatnie pa, całus dziewczyny i już jestem w drodze do Złoczowa.
O godzinie dziesiątej byłem w Złoczowie. Ulica Kolejowa od dworca do centrum miasta była pokryta śniegiem, a po niej co chwilę jechały sanie, dzwoniąc dzwonkami, jakby jechał sam święty Mikołaj. W mieście rój chłopców i dziewcząt utulonych w zimowe płaszcze, chodzili po chodnikach, śmiejąc się i hałasując na całe gardło. Ulica pokryta śnieżną szatą i oświetlona światłem lamp, wydawała się nieskazitelna i czysto biała. Dekoracje i choinki obsypane srebrzystym szronem i tonące w kolorowych światłach zaglądały z okien kamienic i sklepów.
Na skrzyżowaniu ulicy kolejowej i drogi do dowództwa pułku i pierwszego batalionu stała duża kamienica. Wszystkie firanki były dzisiaj podniesione w tej kamienicy i chyba w każdym oknie jaśniało przecudne drzewko. Na drugim piętrze, w dużym salonie, jakaś panna ubrana w jasnoniebieską suknię grała na fortepianie i dwie panienki w towarzystwie żołnierza śpiewały kolędę, ,Cicha noc, Święta noc pokój głosi ludziom wszem’. Na chodniku zatrzymało się kilku żołnierzy i ja z nimi, aby posłuchać tego śpiewu. Ta piękna gra i słowa kolędy wyciągane delikatnie słowiczymi głosami dziewcząt i ten wesoły nastrój świąteczny, szarpnął boleśnie moim młodym żołnierskim sercem. To były moje pierwsze święta, które obchodziłem daleko od rodziny i mojej cichej wioski, która w taki wieczór była zawsze bardzo ruchliwa i wesoła. Było mi bardzo przykro z powodu mojej matki, która dzisiaj na pewno myślała o mnie bardziej niż kiedykolwiek
Kiedy wszedłem do koszarów batalionu, nie mogłem ich rozpoznać. Jasne lampy paliły się wszędzie, zapach żywicy i z świerków zwisały papierowe i szklane ozdoby. Wojsko było już dawno po kolacji, ale nikt nie spał, bo dzisiaj nie było żadnego apelu. Tu, ktoś grał na harmonii, tam na mandolinie, a tam żołnierze po wypiciu trochę wódki, śpiewali kolędy na całe gardło. Rekruci dostali po raz pierwszy nowiuteńkie mundury z ponaszywanymi świecącymi wężykami na patkach. Prawie każdy chłopiec, chociaż z ostrzyżonymi włosami na nulkę, wyglądał w tym mundurze jak lala. Poszedłem do kancelarii, aby zameldować mój powrót. Szef kompanii, starszy sierżant, siedział z czterema kolegami przy obficie zastawionym stole baterią butelek. Szef, dobrze już podchmielony, zabrał moje dokumenty, przeczytał orzeczenie lekarskie i zaśmiał się głośno.
— Wesołych Świąt — powiedział, podając mi rękę.
Chorąży Woźniak nalał dla mnie pół szklanki wyborowej wódki i powiedział,
— Napij się chłopcze, bo na pewno zmarzłeś dobrze, bo mróz kawalerski, a z wojskiem jakoś to będzie.
Trzasnąłem w kopyta, jak przestało na żołnierza, życząc im wszystkim wesołych świąt. Wszyscy już pijani zaczęli śpiewać ,Bóg się rodzi, moc truchleje’.
— Czy mogę odejść? — zapytałem.
— Zaraz synu, masz czas. Wypij na drugą nogę i wtedy idź na kolację.
Po raz pierwszy w życiu wypiłem wódkę ze starymi żołnierzami.
— Abym nie zapomniał, — powiedział szef — idź zaraz do mundurowego kaprala Frajbera, niech ci natychmiast wyda i dopasuje nowy mundur, ponieważ jutro cały młody rocznik idzie po raz pierwszy do kościoła i na defiladę.
Odebranie munduru nie zajęło dużo czasu, więc w krótce wszedłem na swoją salę, niosąc moje ubranie.
— Chory ze Lwowa już wrócił! — zawołali koledzy na sali.
I znowu życzenia, uściski dłoni, wódka i dobra zakąska. Tej nocy poszedłem spać aż o trzeciej nad ranem, bo do munduru trzeba było przyszyć patki, podszyć kołnierz białym obramowaniem i dopasować to, co nie było po mojej myśli. Mundury były ładne, to też w lustrze zobaczyłem siebie zupełnie odmiennego.
Na Boże Narodzenie kapitan Tobiasiewicz robiąc przegląd przed wymarszem do kościoła, popatrzył mi w oczy i powiedział,
— Popatrz, żołnierz jak panienka a chciał wyrwać do cywila.
Defilada udała się dobrze, to też pułkownik pozwolił rekrutom po raz pierwszy wyjść na miasto do jedenastej godziny w nocy.
Boże, ile to było uciechy u tych młodziaków, idąc na miasto. W sali Sokoła były wystawione przez uczni gimnazjum przepiękne Jasełka, na które udałem się z moim najlepszym przyjacielem Ślązakiem z Będzina na nazwisko Marszałek. Marszałek miał w Złoczowie kuzyna, który ożenił się ze złoczowską dziewczyną niespełna rok temu. On służył w Złoczowie i był pułkowym fryzjerem. Tutaj zapoznał swoją obecną żonę, ożenił się i założył swój własny męski i damski zakład fryzjerski. Marszałek umówił się z kuzynem, że po wyjściu z Jasełek spotkają się i pójdą do jego domu. Wobec tego, że było nas dwóch więc on i jego żona zaprosili mnie, abym poszedł do nich razem z kolegą. W domu tych ludzi zostaliśmy mile przyjęci. Oni, jak można było się domyślić, mieli się bardzo dobrze. Przy muzyce patefonu tańczyliśmy z żoną fryzjera i jej dwoma młodymi siostrami aż do godziny 10:30 w nocy. Ten dzień był dla mnie, jako dla rekruta, najpiękniejszy od chwili kiedy ubrałem wojskowy mundur.
Jan Domański
Dodaj komentarz