Pamiętnego roku 1911, 29 czerwca odbyła się pierwsza spowiedź i Komunia Święta dzieci z tych lat co ja byłem. Ksiądz proboszcz Horeczy lub jego asystent ksiądz katecheta uczył katechizmu od dłuższego już czasu, szykując nas do tej uroczystości, pierwszej Komunii Świętej. Gdy zostało wszystko przygotowane, ksiądz wyznaczył święto św. Piotra i Pawła jako datę pierwszej Komunii Świętej.
Cały czas tej nauki wszystko szło mi jak z płatka. Wiedziałem , Sześć prawd wiary, Siedem Sakramentów Świętych, Dziesięć przykazań Bożych i wszystkie warunki do dobrej spowiedzi. Zdawało mi się, że spowiedź pójdzie najlepiej. W końcu jednak nawaliłem na całego.
Wczesnym rankiem tego pamiętnego dnia mama mnie obudziła, umyła, uczesała i ubrała w świąteczne ubranie, a potem wzięła za rękę i razem z ojcem udaliśmy się do sykorowej kaplicy na Mszę. Całą drogę mówiła jak się mam zachować.
— Trzeba powiedzieć księdzu, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Potem mówiła mi jak pacierz wyznawać i to dosłownie wszystkie grzechy. To znaczy:
— Żeś nie słuchał rodziców, żeś się bił z Katarzyną, żeś się zakradł do komory i wypił sok malinowy, żeś w Wielki Czwartek ukradł ze spiżarki kiełbasę, itd.
Przed konfesjonałem stał szereg chłopców i dziewcząt no i ja z rzędu może dziesiąty. Wszystkie grzechy już wiedziałem na pamięć od kilku dni, ale jeszcze w duchu liczyłem te wszystkie przewinienia. Kiełbasę ukradł i jadł w Wielki Czwartek, no i to chyba już wszystko! Dzieci stopniowo odchodziły, a mnie coraz gorzej portki latały ze strachu, co to będzie? Wreszcie i moja kolejka. Pochwaliłem Boga i zaczął swoje grzechy sypać jak z worka. Proboszcz wysłuchał wszystko i zapytał:
— Czy to już wszystko?
— Tak proszę księdza.
— A może jeszcze coś?
— Nie proszę księdza, już nie mam ani jednego grzechu.
— Papierosy palisz?
— Nie palę.
— Jaja na cukierki kradniesz?
— Och mateńko moja, a to się czasem przydaje.
— Tak, a przecież mówiłeś, że to już wszystkie grzechy.
— Teraz jak Boga kocham już chyba wszystkie.
— Czekaj, czekaj. A w cudze jabłka chodzisz?
— O prawda, byłem też w sadzie Myndla kilka razy.
— Ja ci tu dam kilka razy, ty łobuzie jeden. Kiedyś za te jaja, za te jabłka cudze rzucą cię do piekła na samo dno.
Zadał mi pokutę i zapytał, czy żałuję za swoje grzechy i kazał bić się w piersi, moja wina moja bardzo wielka wina. Na koniec zapukał na znak odejścia. Ja ucałowałem prędko rękę księdza i wyleciałem jak z łaźni parowej, dziękując Bogu, że to się skończyło.
Przed odejściem do kaplicy mama dała mi do kieszeni dwa pierożki pieczone i powiedziała:
— Po spowiedzi i po Komunii Świętej, gdy będziesz bardzo głodny, wyjdziesz za kaplicę i tam pod drzewem sobie zjesz.
Może ja źle mamę zrozumiałem albo z tej gorączki zapomniałem o jej słowach, więc zaraz po spowiedzi nie czkając Komunii, zabrałem się do pierogów. Janek Marciniszyn (Gwoździk) widząc, że ja zajadam, prosił mnie, aby jemu dać jeden. Więc do spółki te pierożki zjedliśmy. Gdy kończyłem ostatni kąsek wpadła moja matka i podniecona gniewem zapytała:
— A ty co robisz?
Ja ze strachu powiedziałem, że to nie ja tylko Gwoździk zjadł pierogi.
— Otwórz gębę. A to, co na zębach jak nie ser.
Byłaby mi sprawiła lanie, ale się wstydziła, a po drugie ja nie czekałem, tylko dałem dęba do domu. Jak się potem matka tłumaczyła przed księdzem, to nie wiem dość, że tego dnia do Komunii już nie poszedłem. Boże co ja zrobiłem, narzekałem sam na siebie. Msza się skończyła i ludzie wracali do domu. Ojciec z matką byli już blisko naszych ogrodów. Strach przed karą ojca zmusił mnie do ukrycia. Ukryłem się pod duży krzak jaśminu, który rósł na podwórzu. Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy, że to, co się stało, to się nie odstanie i pod krzakiem nie będę siedzieć na wieki. Jaśmin, który rósł, był to olbrzymi krzak ze spadającymi gałęziami do samej ziemi. Pod nim królowało w czasie letniej spiekoty całe stado kur i do niego kryło się ptactwo przed napadem jastrzębia. Zasadził go mój dziadek, kiedy on miał szesnaście lat. Jaśmin był kilkakrotnie spalony przez pożar, ale zawsze odrastał z większą potęgą.
Biedna matka chodziła, szukała wszędzie, pytała dzieci, ale nikt nie wiedział, gdzie ja się ukryłem. Przesiedziałem tam caluśki czerwcowy dzień zgłodniały jak pies. Zapadł wieczór, więc rodzice byli zaniepokojeni. Gdy się zupełnie ściemniło, ogarnęły mnie jakieś strachy. Poprzez oczy latała jakaś czarownica na kociubie, o której słyszałem z bajek starej Nowaczki, to znów jakiś czarny kot siedzący na Nowakowej komorze, to inny nie czysty duch, który mielił kamienie na chleb dla niegrzecznych dzieci. Gdy mi włosy stanęły dęba, postanowiłem wracać do chaty. Ojciec z matką wracali z ogrodu z poszukiwania i ojciec kłócił się z matką, że to była jej wina, że dała mi do kieszeni pierożki, a nie zatrzymała koło siebie. Matka co chwilę wołała:
— Jasiu chodź do chaty, nikt cię nie będzie bił.
Ja wtedy płacząc wylazłem spod tego jaśminu. Matka ucałowała mnie jak zgubione szczęście, a widząc mnie płaczącego, a jeszcze więcej głodnego, się rozpłakała. Ojciec ani matka nic mi już nie mówili, widząc dobrze, że siedzenie cały dzień pod krzakiem o głodzie, było chyba wystarczające za te przewinienia. Ja tej chwili nie zapomnę nigdy, że o jedenastej godzinie w nocy jadłem śniadanie, obiad i kolację razem, nie licząc tego pierożka zjedzonego na nieszczęście swoje.
Na następną niedzielę matka mnie znowu ustroiła i poprowadziła przez łąki do pobliskiej Jezierny do spowiedzi. Tym razem było wszystko w porządku. Za to matka dała mi dobrą przekąskę, kupiła lemoniady z sokiem i parę groszy abym sobie coś kupił na pamiątkę u kramarzy. Pomyślałem sobie wtedy, och, jaka moja matka jest dobra i ładna! Chyba nikt z dzieci nie ma lepszej matki.
Ten opis z lat dziecinnych to jeszcze jeden paciorek różańca, który się pamięta i chowa w sercu jakby najdroższy skarb, mimo że od tej pory minęło już tyle lat. Ciekawi mnie to jedno, że ja w swoim życiu miałem dwa wypadki i to w ten sam dzień św. Piotra i Pawła, 29 czerwca. Pierwszy był ten, który opisałem, natomiast drugi po ośmiu latach w roku 1919 podczas wojny ukraińsko-polskiej, o której opiszę na dalszych stronach.
- Daleki Żołnierski Szlak
- Pamiętnik Rodzinny Domańskich i Bogdanówki 1800-1945 r.
- Wiersze