Ja napisałem list do ojca, w którym prosiłem go aby zrobił wniosek do pułku o puszczenie mnie na urlop na żniwa, motywując prośbę tym, że matka jest chora a reszta rodzeństwa za młode do pracy. W Polsce było takie prawo, ale nasz pułkownik Brzezicki tego prawa nie respektował. Wniosek ojca został zaświadczony przez wójta gminy, posterunek policji oraz Starostwo, a pan pułkownik odrzucił, pisząc do ojca te oto słowa:
„Syn pana został zabrany do służby w wojsku, a nie do wykonywania prac w domu. W tych dniach syn odjeżdża do szkoły saperów w Przemyślu, a po której ukończeniu dostanie urlop wypoczynkowy”.
Ja o tym nic jeszcze nie wiedziałem. Po trzech tygodniach postoju w Szumlanach, nagle wołają mnie do kancelarii pułkowej w Żukowie.
— Jedzie pan wieczorem do Złoczowa zabrać zimowy mundur, spakować wszystko wedle rozkazu pułkowego i odjedzie pan do szkoły saperów w Przemyślu — powiedzieli mi tam.
To mnie bardzo zaskoczyło, że niedawno wróciłem ze szkoły i znów jadę do innej. Myślałem, że wołają mnie do adiutantury po kartę urlopową, a tu masz coś zupełnie innego.
— To jest decyzja dowódcy pułku, od której nie ma żadnego odwołania — powiedział Szef kancelarii pułkowej.
Po przybyciu w nocy do Złoczowa, zgłosiłem się do kancelarii i tu się dowiaduję, że jedzie nas tylko trzech z całego pułku. Jedzie sierżant zawodowy, jeden kapral nadterminowy i ja starszy strzelec służby czynnej. Nie mogłem sobie tego w głowie pomieścić, dlaczego ja jadę, jeśli nie jestem, ani zawodowy, ani nadterminowy.
Po przybyciu do Przemyśla skierowano nas do Zasania do koszar Szóstego Pułku Saperów, gdzie tę szkołę organizowano. Z całego D.O.K. Lwów i D.O.K. Przemyśl przybyło około 150 samych podoficerów zawodowych i nadterminowych, od kaprala do starszego sierżanta włącznie. W tej grupie było nas sześciu starszych strzelców po szkole ze szkoły czynnej.
Po co oni mnie do diabła tutaj przysłali, gdy to jest szkoła dla zawodowych i nadterminowych?
Po otwarciu szkoły przez szef wyszkolenia saperów, ja zapytałem komendanta szkoły kapitana Stefana Zagórskiego;
— Dlaczego ja tutaj przyjechałem, gdy nie jestem zawodowym?
— Może starszy strzelec zgłosił ochotę pozostania na zawodowego?
— Panie kapitanie, nigdy o tym mowy nawet nie było.
— Jaka jest dla pana różnica służyć w Złoczowie lub tutaj w Przemyślu? Jest tylko ta, że tutaj jest szkoła. Panie, ta szkoła nie jest znowu aż taka trudna. Jestem pewny, że po ukończeniu będzie pan żałował, że za prędko się skończyła. Szkoła żadnemu z was nigdy nie zaszkodzi.
Była to pierwsza powojenna szkoła tego rodzaju, a raczej kuźnia, która miała wykuwać nowych instruktorów i zasilić formacje inżyniersko-saperskie w dwóch korpusach, które w tej dziedzinie odczuwali wielki brak.
Program szkoleniowy obejmował cały splot przedmiotów. Były przedmioty, które podczas wojny dały armii wielkie usługi, ponadto były przedmioty zupełnie nowe, które do tego czasu nie weszły jeszcze w użycie. Patrząc na ten obszerny program i litanię przedmiotów, wydawało mi się jako młodemu żołnierzowi, że to chyba nie wszystko jest potrzebne. Ani mi wtedy na myśl nie przyszło, że za piętnaście lat wybuchnie nowa wojna, że będę musiał iść w szeregi armii budować, niszczyć, minować i rozbrajać niebezpieczne miny niemieckie. Nie przepuszczałem, że ta szkoła, która na pozór była mi wtedy tak mało potrzebna, ona da mi w rosyjskiej niewoli lepsze warunki życia, a może nawet wybawiła mnie od śmierci. Dopiero podczas następnej wojny przypomniały mi się słowa mądrego, ukutego na cztery nogi, kapitana Zagórskiego, że ,Szkoła żadnemu z was nigdy nie zaszkodzi’.
Był to naprawdę człowiek daleko widzący i na pewno miał na myśli następną wojnę.
Przedmioty były następujące:
Budowa mostów, kładek i umiejętność ich niszczenia.
Pomiary przy użyciu wszystkich środków.
Budowa polowych dróg oraz budynków potrzebnych na prędko.
Budowa przepustów i tuneli.
Fortyfikacja terenu przez grupowanie linii i schronień.
Minowania, czyli sposoby wysadzania obiektów przy pomocy różnych materiałów wybuchowych.
Znajomość materiałów elektrycznych i pomiarowych.
Znajomość materiałów wybuchowych, kabli szybko-palnych i ich nazwy w języku polskim i w językach obcych.
Pływanie na pontonach, pychówkach i motorówkach. Ratowanie tonących w nagłych wypadkach oraz szereg innych przedmiotów, z którymi ja po raz pierwszy w życiu się spotkałem.
Wszystkie przedmioty, które wydawały mi się nie do pokonania, wchodziły do głowy i utrwalały się jakby na taśmie filmowej. Szkoła mi się bardzo podobała, a tym samym polubiłem zdyscyplinowane wojsko
Komendant robiąc otwarcie szkoły powiedział;
— Zjechaliście się z różnych dywizji i z różnych stron, po to, aby osiągnąć jeden cel. Są między wami podoficerowie starszych stopni aż do tych najmłodszych starszych strzelców. Idąc po linii sprawiedliwości, musicie tu żyć jak bracia bez różnicy na lata służby lub stopnie. Chcę, abyście się czuli tutaj wszyscy dobrze, więc nie będziecie pełnić żadnej służby ani innych obowiązków pułkowych, z wyjątkiem dyżuru na salach, który musicie pełnić kolejno bez różnicy na stopnie. Po zakończeniu dnia pracy, macie prawo wychodzić na miasto na rozrywkę bez żadnego ograniczenia, ale na wykłady i ćwiczenia praktyczne musicie przychodzić na czas, wyspani i trzeźwi. Przyjechaliście tutaj nie po to, aby pełnić służbę lub wartę, ale po to, abyście wynieśli z tej szkoły to, co życzy sobie nasza armia polska, a to jest pełnowartościowych instruktorów w służbie saperów.
Byłem naprawdę zaskoczony tym, że w tej samej armii polskiej między pułkiem złoczowskim a pułkiem Przemyśla, była tak szalona różnica. Tutaj żołnierz był zupełnie inaczej traktowany
Poza szkołą życie w Przemyślu układało się wesoło i dobrze. Za pośrednictwem jednego kolegi zapoznałem na Zasaniu dziedzica na nazwisko Zabrocki. Pan Zabrocki miał folwark na Podkarpaciu w powiecie stryjskim, ale mieszkał w swojej pięknej willi nad rzeką San w Przemyślu. Mój kolega był synem zarządcy tego folwarku na nazwisko Rudkowski. Pan Zabrocki nie miał żadnej rodziny, oprócz pięknej adoptowanej osiemnastoletniej córki Krystyny. Krysia była sierotą po ubogich rodzicach, którzy przed wojną służyli na dworze pana Zabrockiego. Wojna w Karpatach w 1915 roku pozbawiła matkę życia, w tym czasie jej ojciec też zginął, walcząc na wojnie, a dziewczynka mając zaledwie dziewięć lat, została sierotą. Państwo Zabroccy zlitowali się nad sierotą i zabrali ją na pewien czas do siebie, jak mi opowiadała stara pani Zabrocka.
— Pokochaliśmy to dziecko całym sercem do tego stopnia, że po wojnie, adoptowaliśmy ją oficjalnie jako naszą córkę.
Dziś ta piękna Krysia była córką bogatych ludzi, a w przyszłości spadkobierczynią ich majątku. Oprócz Krysi była też piękna pokojówka Jadwisia. Dziewczyny były tak blisko z sobą, że zawsze razem wychodziły na miasto ubrane jednakowo tak, że trudno było poznać, która jest pani, a która pokojówka. Państwo Zabroccy nie mogli przeboleć śmierci ich dwóch synów, którzy zginęli w armii austriackiej, to też Krysia była ich całą osłodą i uciechą w życiu. Często stara pani pokazywała fotografie zabitych synów, jak wyglądali w latach szkolnych, a potem w wojsku, a łzy świeciły w jej oczach.
Juliusz Rudkowski był przystojny i dość okrzesany jako syn zarządcy dworu i ja też starałem się nie zostać w tyle, za co stara pani nas bardzo lubiła. Gdy jakiegoś wieczoru zabrakło nas w ich domu, to coś jej brakowało. Pani Zabrocka grała pięknie na fortepianie, bo była jednym słowem inteligentną kobietą, my zaś w czwórkę śpiewali lub tańczyli. Często w niedzielę i święta szliśmy razem do kina, lub na przejażdżkę łodzią po Sanie. Wskutek tych naszych częstych spotkań dziewczyny się tak oswoiły, że nieraz przychodziły aż pod nasze koszary, gdy nas nie było na czas.
Na żal czas nie stał. Dni mijały i zbliżał się czas końcowy naszej szkoły i naszej pięknej ballady. 20 grudnia 1924 r. rozpoczęły się egzaminy, a dwa dni później otrzymaliśmy świadectwa. Oficerowie śpieszyli się na świąteczne urlopy, a tym samym chcieli, aby studenci też wrócili na święta do swoich garnizonów i do swoich rodzin. Ja otrzymałem dobre świadectwo, a tym samym awans do rangi kaprala i urlop do domu. Cieszyłem się bardzo, że wnet zobaczę swoją wieś, rodziców, znajomych i przyjaciół, ale smutno mi było na myśl. że te tak znane i kochane dziewczęta, jak i starych Zabrockich trzeba będzie pożegnać na zawsze. 23 grudnia spakowaliśmy swój rynsztunek do wyjazdu. O szóstej godzinie wieczorem zjedliśmy pożegnalny obiad u państwa Zabrockich i o jedenastej w nocy był nasz wyjazd. Krysia i Jadwisia odprowadziły nas na stację kolejową. Nadszedł pociąg i ostatnie dowidzenia. Biedne dziewczyny aż się popłakały. Sygnał lokomotywy i ostatni ukłon żołnierski z okna wagonu. Koła szarpnęły i zadygotały, tocząc się w te same strony skąd przed pięciu miesięcy, wieźli nas do Przemyśla. W podróży wypiliśmy butelkę wódki i zjedli kanapki, które dali nam na drogę państwo Zabroccy. We Lwowie pożegnałem się z Rudkowskim jak z bratem, ponieważ on przesiadł się do pociągu jadącego na Stryj.
Po zameldowaniu się w dowództwie pułku i u dowódcy kompanii w Złoczowie otrzymałem strawnego czternaście złotych od płatnika i ruszyłem ponownie na stację kolejową w drodze na upragniony urlop.
Był to pamiętny dzień Wigilii Bożego Narodzenia w 1924 roku. Zdawało mi się, że lecę na skrzydłach do domu po tak długim czasie. Matka i cała rodzina czuła się dość dobrze, to też urlop spędziłem bardzo mile. Grono chłopców i dziewcząt, z którymi rosłem i znałem od dziecka, to było jakby jedno gniazdo wesołych i rozśpiewanych ptaków.
Po powrocie z urlopu, kapitan Tobiasiewicz zawołał mnie do kancelarii i oświadczył, że rozkazem pułku zostałem etatowo i służbowo przeniesiony do pionierów w charakterze instruktora.
— Szkoda mi panie kapralu, że tracę podoficera, ale trudno, bo śląc pana do szkoły, pułk już miał na myśli to przeniesienie.
Więc tego samego dnia zameldowałem się u nowego dowódcy, porucznika Krala. W tym oddziale, po odejściu do cywila ostatnich podoficerów, nie było żadnych instruktorów. Porucznik Kral musiał wykłady prowadzić sam, co było dla jednego trochę za ciężko. Obecnie do oddziału został przydzielony starszy sierżant Malarski, kapral Dylewski i ja. Dziś byliśmy wartościowymi ludźmi dla dowódcy, ponieważ prowadziliśmy wykłady i ćwiczenia praktyczne, które były najnowsze w tej dziedzinie. Było mi tutaj bardzo dobrze. Koszary były wygodne, parterowe i oddalone nieco od batalionu, to też nie było tutaj żadnych hałasów, krzyków i raportów karnych, jak to często działo się w skupisku batalionów. Porucznik Kral to był człowiek jak ojciec. Kiedy się przekonał, że wywiązujemy się z zadania dobrze, mało siedział w koszarach. Ponieważ życie układało się tutaj dobrze, to też czas leciał prędko i zbliżyła się wiosna. Śnieg zaczął się topić i spływać, a w powietrzu czuć było powiew nadchodzącej wiosny. Nie przypuszczałem, że ta ciepła wiosna przyniesie mojej rodzinie tak wielki nieoczekiwany smutek.
Jan Domański
Dodaj komentarz